Czy też tak macie, że miesiąc wam się wydłuża, zdawałoby
się – w nieskończoność? Pomimo tego, że czas tak szybko leci – a może właśnie
dlatego – często się gubię. Nie mogę doczekać się końca miesiąca, bo tak długo
trwa, nie pamiętam już kiedy się zaczął i co było na początku, a po drodze
potykam się o pojedyncze dni. Za to pewnego dnia nagle się okazuje, że to już
nowy miesiąc, a do końca roku zostało tylko 61 dni. I że czas na miesięczne
podsumowanie, które zwykle staram się opublikować ostatniego dnia miesiąca, ale
właśnie z powodu tych czasowych zawiłości i zwykłego życiowego zmęczenia nie
zawsze mi się udaje. Szczęśliwie dzisiaj mam dzień wolny (jak każdy przecież) i
mogę poświęcić trochę czasu na ten przyjemny obowiązek, jakim jest książkowe
podsumowanie miesiąca.
W październiku przeczytałam pięć całych książek i kilka zaczęłam:
Firmy Google i Apple należą do przeszłości, za to króluje koncern Gnosis oraz ich aplikacja na „hand held” Lux. Z Luxa korzystają prawie wszyscy, a ci, którzy się wyłamują z systemu nie mają szans na dobre życie. Lux pomaga podejmować decyzje, nawet te najprostsze – w co się ubrać, co zjeść, czy warto iść na ten film do kina i czego słuchać. Nikt nie dostrzega niebezpieczeństwa, za to wszyscy są zachwyceni, że ich życie przebiega gładko i bezproblemowo. Szesnastoletnia Rory też tak myślała, dopóki nie dostała się do elitarnej Akademii Theden i nie zaczęła powoli odkrywać, co się za tą aplikacją kryje.
Pełna recenzja tutaj.
„Aplikacja” Lauren Miller, wyd. Feeria Young 2015, str. 453
.To chyba jedna z najcieplejszych książek tego roku.
Chciałam przeczytać ją od dawna, ale jakoś się nigdy nie składało. Do momentu,
kiedy znalazłam ją w hipermarkecie w koszu z tanimi książkami. Miałam taki
moment, że wiedziałam, że muszę tam zajrzeć, że będę zadowolona. I
rzeczywiście, ledwo podeszłam, od razu tę książkę zauważyłam.
Jest to piękna, klimatyczna opowieść o kilku ludziach, którzy są nieco zagubieni i samotni, ale stopniowo los ich do siebie zbliża, aż łączą się ze sobą w księgarni na małej, nieco oddalonej od „dużego” życia wyspie. A razem z nimi mamy książki. Są na każdej stronie. Autorka bardzo sympatycznie wplątała w powieść wiele tytułów, autorów jak i również ciekawostek ze świata książek. Większość rozmów toczy się na ich temat, a jeżeli bohaterowie rozmawiają o czymś innym, to robią to w księgarni, podczas spotkania klubu książki czy wizyty pisarza, a nawet przedstawiciela handlowego jakiegoś wydawnictwa, także cały czas książki istnieją w naszej świadomości.
Jest to piękna, klimatyczna opowieść o kilku ludziach, którzy są nieco zagubieni i samotni, ale stopniowo los ich do siebie zbliża, aż łączą się ze sobą w księgarni na małej, nieco oddalonej od „dużego” życia wyspie. A razem z nimi mamy książki. Są na każdej stronie. Autorka bardzo sympatycznie wplątała w powieść wiele tytułów, autorów jak i również ciekawostek ze świata książek. Większość rozmów toczy się na ich temat, a jeżeli bohaterowie rozmawiają o czymś innym, to robią to w księgarni, podczas spotkania klubu książki czy wizyty pisarza, a nawet przedstawiciela handlowego jakiegoś wydawnictwa, także cały czas książki istnieją w naszej świadomości.
Wspaniale mi się to czytało, bardzo relaksująca powieść.
Taka ciepła, zabawna, a momentami bardzo wzruszająca i refleksyjna. W
porównaniu z obecnie wydawanymi powieściami dość krótka, ale bardzo treściwa.
Ogromnie polecam.
Niestety muszę się jeszcze pożalić na wydawnictwo. Kiedy
zobaczyłam tę książkę i zobaczyłam jej oryginalną cenę, to doznałam szoku.
39,99 za takie wydanie? Powinni się wstydzić, nie wiem, co nimi kierowało.
Książka ma niecałe 270 stron (zapisanych dużą czcionką), mniejszy format niż
większość wydawanych powieści i do tego miękką okładkę, a oni żądają 40zł?
Serio? Powinna kosztować maksymalnie 29,99. Cieszę się, że ja wydałam tylko
9,90… Sama historia jest bardzo piękna, ale nie dziwię się, że książka nie
zdobyła większej liczby czytelników. Za taką cenę nikt normalny jej nie kupi.
„Między książkami” Gabrielle Zevin, wyd. „W.A.B” 2014,
str. 267
Kolejna książka, którą od jakiegoś czasu (czyt. rok albo
dłużej) miałam w pamięci i bardzo się ucieszyłam, kiedy znalazłam całą trylogię
na bibliotecznej półce z nowościami. Salla Simukka stworzyła serię (w Polsce
wydano trzy książki, nie wiem, czy jest więcej) kryminałów dla młodzieży z
główną bohaterką zainspirowaną Królewną Śnieżką. Lumikki to po fińsku Śnieżka,
a przez cały pierwszy tom przewijały się drobne elementy nawiązujące do tej
znanej bajki. Nie jakieś nachalne, żadnych wiedźm z zatrutym jabłkiem nie było,
ale bardzo drobne symbole, które jakby podkreślały mroczniejszą stronę
opowiadanej historii. Lumikki ma około siedemnastu lat, sama już wynajmuje
mieszkanie i uczęszcza do artystycznej szkoły z dala od rodzinnej miejscowości.
Dzięki kilku szkolnym „gwiazdom” zostaje niechcący wplątana w fińsko-rosyjskie
mafijne sprawki, a żeby się z tego wyplątać (co poniekąd zaplątuje ją jeszcze bardziej)
przeprowadza własne śledztwo.
Takiej książki jeszcze nie czytałam. To normalny
regularny kryminał, tylko napisany ciut lżej, ale myślę, że i dorosłym
czytałoby się go bardzo dobrze. Nie za długi, dobrze skonstruowany, z pewnym
mrocznym, psychologicznym pazurem dotyczącym Lumikki. Jej własna przeszłość
(przez większość książki owiana tajemnicą) daje większy dreszczyk emocji, niż
samo śledztwo, ale do czasu. Ogólnie bardzo płynnie się to wszystko przeplata,
dzięki czemu mamy dobry posmak skandynawskiego, nieco mrocznego klimatu. A
wszystko to mocno przykryte śniegiem i głębokim mrozem. Polecam.
„Czerwone jak krew” Salla Simukka, wyd. YA! 2014, str.
256
Tutaj ciężko mówić o przeczytaniu całej książki, ale
wreszcie ją dokończyłam, co wcale nie zajęło mi tak dużo czasu, bo chyba tylko
dwa dni. Nie wiem, czemu zbierałam się do tego ponad dwa lata… Mam z tą książką
drobny problem – mianowicie, nie wiem skąd się wzięła jej kultowość. Może ja
nie z tej epoki? Została napisana w 1992 roku, w Polsce wydana w ’96. Niemniej
jednak, abstrahując od określenia „kultowy”, mogę zrozumieć, dlaczego była
ważna.
Po pierwsze, autor niemalże na pierwszym planie postawił
problem duńsko-grenlandzki. Coś, czym najprawdopodobniej nikt w naszym kraju
się nie interesuje, a co tysiąc kilometrów dalej ma znaczenie dla całej
populacji ludzi. Dania zagarnęła Grenlandię dla siebie, a choć jest to byt
osobny, to wciąż jej podlega. Grenlandczycy są traktowani gorzej od Duńczyków i
na siłę zmieniani*. Jednakże dalej, autor pokazuje społeczne rezultaty takiego
działania – mniej Grenlandczyków umiera z głodu i żyją w lepszych warunkach.
Tym samym stawia tu też ciekawe pytanie – czy warto poświęcić wolność dla
lepszego życia?
Po drugie, „Smilla w labiryntach śniegu” jest powieścią
bardzo globalną i wciąż aktualną. Jest krytyką dla współczesnego społeczeństwa
i całego „zachodniego” systemu.
Po trzecie, jest to naprawdę dobry kryminał, tylko trochę
rozwleczony przez te wszystkie polityczno-kulturalno-gospodarcze wątki. A na
koniec mamy trochę biologii.
Peter Hoeg niejednokrotnie zaskakiwał mnie swoją wiedzą,
zdawałoby się na wszelkie możliwe tematy. Ustami swojej bohaterki nie wahał się
wygłaszać ostrych i brutalnych komentarzy – z którymi niejednokrotnie się
zgadzałam. Sama Smilla jawi się jako osoba bardzo zamknięta, wręcz zablokowana
na wielu poziomach. Jest bardzo bezwzględna w stosunku do swojego otoczenia i
siebie samej. A jej dusza cały czas łka za utraconym eskimoskim dziedzictwem.
Do tego, oprócz tak ważnych różnic kulturowych (matka Grenlandka, ojciec Duńczyk)
ma mnóstwo nieprzerobionych ran w związku ze swoimi rodzicami. Poniekąd wciąż
jest małą dziewczynką, tylko że jest już dorosła i jakoś musi żyć.
To rzeczywiście bardzo wartościowa książka i bardzo się
cieszę, że ją przeczytałam. Do samego końca trwałam w zaciekawieniu, kto i
dlaczego zabił Esajasa. Szkoda tylko, że po wyjątkowości całej książki mamy
takie byle jakie zakończenie. To mnie wręcz wybiło z rytmu wydarzeń i tamtej
atmosfery. Ogólnie polecam, warto.
*Napisałam to w czasie teraźniejszym, odnosząc się do
książki, a nie do rzeczywistej obecnej sytuacji.
„Smilla w labiryntach śniegu” Peter Hoeg, wyd. Świat
Książki 1996, str. 445
Bardzo długo zastanawiałam się, czy tę książkę kupić.
Znalazłam ją przypadkiem już prawie trzy miesiące temu i od tamtej pory
zastanawiałam się, czy warto. Opinie słyszałam różne. Co najciekawsze, polskie
blogerki książkę zachwalały, brytyjskie vlogerki narzekały. Ponieważ wciąż mnie
coś do niej przyciągało, postanowiłam kupić i przeczytać. Na szczęście jestem
kolejną polską blogerką, której książka się podobała.
Nie jest to zwyczajna powieść, ma trochę inną
konstrukcję. Historia jest opowiadana za pomocą krótkich fragmentów skaczących
w czasie. Autorka z różnych stron pokazuje jakie zdarzenia na przestrzeni czasu
miały wpływ na życie członków jednej rodziny. Wybory rodziców, przeszłość
babci, nawet wybory jej rodziców, skutki w życiu najmłodszego pokolenia, ich
decyzje, a w szczególności Alice. To główna bohaterka i to ona jest osią
wydarzeń. Na niej się skupia przeszłość i teraźniejszość.
Moim zdaniem autorka bardzo ciekawie to wszystko
skonstruowała. Taki niejako porwany i skaczący sposób opowiadania jeszcze
lepiej oddał dramatyzm wszystkich wydarzeń, podkręcał atmosferę. Bardzo dobra
powieść psychologiczna.
Opowiem wam jeszcze o czymś, co teraz jest dla mnie
zabawne. Podczas czytania książki w pewnym momencie coraz bardziej się
denerwowałam. Chodziło o kota Alice. Było tak, że Alice po całym dniu poza
domem wraca, a tam głodny kot, który nie jadł cały dzień. W domu nic dla niego.
Postanawia pójść do sklepu. Po drodze ma wypadek i zapada w śpiączkę. Kot nie
dostał jedzenia. Następnego dnia przyjeżdżają rodzice Alice, wieczorem
przychodzą do domu. Jest już drugi dzień jak kot nie je. Wita ich wrzaskiem, a
matka Alice elokwentnie zauważa, że kot jest chyba głodny. Po czym kładą się
spać i NIKT nie daje kotu jedzenia! Rano jadą do szpitala a kot nadal
nienakarmiony! Sama mam dwa koty i wiecie, jak mnie skręcało, że nikt tego kota
nie nakarmił? Do końca książki czekałam, aż ktoś to zrobi, ale później już nie
było o nim mowy. W ogóle miałam wrażenie, że plącze się po kartach powieści
całkowicie niepotrzebny i skoro nikt go nie karmi, a jest to po co w ogóle o
nim pisać i jeszcze kilka razy zaznaczać, że jest głodny? Wrr. Trochę mi ten
element popsuł odbiór książki ;). Moja reakcja teraz mnie śmieszy, ale w pewnym
momencie czułam się, jakbym czytała mocny thriller… :D.
Wydawnictwo muszę pochwalić za świetną, niezwykle klimatyczną okładkę i formę wydania książki. Jej wielkość jest w sam raz, okładka nie miękka, ale też nie typowo twarda. Całość przypomina doskonale wyważony brulion, który ma się ochotę trzymać w rękach i wszędzie ze sobą nosić. Cudowne.
„Kiedy odszedłeś” Maggie O’Farrell, wyd. Sonia Draga
2015, str. 406
Jestem w trakcie czytania „Reflektorem w mrok” Tadeusza
Żeleńskiego (będę to chyba czytać do końca roku, jeśli nie dłużej, bardzo
bogaty zbiór przemyśleń), „Kłamstwa Locke’a Lamory” Lyncha i w zasadzie zaraz
skończę „Człowiek, którego prześladował czas” Diane Setterfield. Mam problem z
książkami, które przeczytałam pół na pół w dwóch miesiącach. Do którego wtedy
zaliczyć? Czy to ważne? „Człowieka…” jakieś 60% przeczytałam w październiku, a
dzisiaj prawie skończyłam, ale zostało mi jeszcze ze 30 stron. Ech te dylematy książkowego
mola… A wy jak robicie? Ma to dla was znaczenie? Dla mnie nie miało aż takiego,
dopóki nie zaczęłam robić miesięcznych podsumowań.
W tym miesiącu zmarnowałam też kilka dni na usiłowanie
przeczytania drugiego tomu „Szklanego tronu” Sarah J. Maas. Naprawdę nie
rozumiem, co w tym wszyscy widzą, a niektórzy twierdzą, że to najlepsza
przeczytana w tym roku książka. Była ok., ale nic szczególnego. Tom drugi to
nadal ten sam ton, niewiele się zmieniło, nie miałam ochoty tego ciągnąć.
Pomęczyłam się i po kilkudziesięciu stronach książce podziękowałam.
Strasznie się dzisiaj rozpisałam, mam nadzieję, że
wytrwaliście :D. Udanego listopada!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz