"Człowiek, którego prześladował czas". Diane Setterfield to
książka dość dziwna, z pogranicza prozy obyczajowej i fantastycznej. Została
napisana jako nawiązanie do poematu Edgara Allana Poe, pt. „Kruk”. I
rzeczywiście, kruków tu co nie miara. Wszystko zaczyna się, kiedy ośmioletni
William Bellman zastrzela z procy kruka. I chociaż szybko o tym wydarzeniu
zapomina, od tej pory nad jego życiem czai się cień, który im William jest
starszy, tym jest coraz bliżej. Coraz więcej zabiera, najpierw powolutku wszystkich,
których William kocha, a potem i jego. Miałam wrażenie wszędzie sączących się
cieni i nigdy nie było wiadomo, czy książka nie stanie się jeszcze
mroczniejsza. Pozornie taka nie była, ale jednak można było wyczuć grozę i
niewiadomą. Najbardziej podobał mi się niesamowicie rzetelny i plastyczny opis
fabryki, w której William robił karierę, a potem jego własnego imperium.
Autorka podawała bardzo dużo szczegółów, ale ani razu nie odczuwałam znużenia.
Ogólnie nie polecam tej książki, bo poza tym, że jest dobrze napisana, to jakby
nie ma sensu jej czytać. Nic z niej nie wyniosłam i nie do końca rozumiem to
nawiązanie pomiędzy czasem a krukami i czym (kim) konkretnie był pan Black?
Myślałam, że śmiercią, ale chyba czasem, a skoro czasem to co ma Czas wspólnego
ze śmiercią kruka? Niewyjaśnione.
"Człowiek, którego prześladował czas" Dianne Setterfield, wyd. Amber 2014, str. 336
"Atlas
chmur" David Mitchell. Oj, ty Atlasie, mam ochotę rzec. Książka, o
której naprawdę można by długo mówić, szczególnie gdyby do dyskusji włączyć jej
ekranizację, która bardzo wierna, a jednak zmieniła jedną z podstawowych
rzeczy. Otóż, po filmie (obejrzanym najpierw) byłam przekonana, że rzecz ma się
o reinkarnacji. W filmie jeden aktor grał kilka różnych postaci, które w
odpowiednim życiu się ze sobą spotykały, za każdym razem w innych
konstelacjach. Książka natomiast przedstawia reinkarnację jednej i tej samej
osoby, począwszy od czasów kolonializmu, przez początek XX wieku, przez lata
siedemdziesiąte, około nam współczesne, do czasów sto lat później i jeszcze
dalej w nieznanej przyszłości. Przy czym, tak na bieżąco, w każdym „życiu”
autor nie skupia się na samym zagadnieniu reinkarnacji (a myślałam, że to o
tym), a na ogólnym zazębianiu się wątków w życiu i wpływie jednych wydarzeń na
inne prowadzących do jeszcze kolejnych. Pomimo tego niejako rozczarowania,
książkę czytało się świetnie – podziwiam wyobraźnię autora, jego zmysł
obserwacji, poczucie humoru i powiedzmy, że przewidywania na przyszłość (mam
nadzieję, że się nie spełnią). Muszę się jednak przyznać, że ominęłam prawie
całkowicie rozdział z Georgem w tym dziwnym świecie z przyszłości, bo nie
mogłam znieść stylu opowieści głównego bohatera (nie pamiętam jak ma na imię),
a że w filmie też za tym wątkiem nie przepadam, to uznałam, że po obejrzeniu
ekranizacji wiem, co się dzieje i wiele nie stracę. Pominęłam też ostatni
rozdział, gdzie znowu jesteśmy w czasach kolonializmu. Tu znowu denerwowała
mnie stylistyka. Pierwszy rozdział książki był koszmarem, więc nie chciałam jej
w taki sam sposób zakańczać. Moje ulubione wątki są z Sonmi, z Timothym
Cavendishem i Robertem Frobisherem. Są najbardziej błyskotliwe, przejrzyste,
zabawne (ten z Sonmi akurat nie jest), najlepiej się je czyta, a bohaterowie
byli mi najbliżsi. Książkę polecam, acz jeżeli wolicie obejrzeć film, to akurat
w tym wypadku niewiele stracicie, a może nawet i zyskacie. Uwielbiam sposób w
jaki twórcy filmu rozwinęli powieść.
"Atlas chmur" David Mitchell, wyd. MAG 2012, str. 544
"Dożywocie" Marty Kisiel jest jedną z tych powieści, które
na bank sprawią, że się uśmiechniecie (chyba, że ktoś jest już bardzo
niewzruszony i powie, że siąkający nosem anioł w bamboszkach to stos głupot i
książkę trzeba spalić). Oprócz anioła mamy tu też cztery utopce, upiora,
starożytną ośmiornicę, hamadriadę i miastowego pisarza, który usiłuje się
przystosować do nowego domu na wsi i jego mieszkańców, z którymi przyjdzie
spędzić mu dożywocie. Wszystko mi się tu podobało – ogólnie jest bardzo słodko
i wesoło – z wyjątkiem jednej rzeczy. Zamiast jednej pełnej powieści, mamy
zbiór opowiadań z życia Konrada i jego dożywotników. Niby nic takiego, ale
trochę mi przeszkadzała forma opowiadań, zamiast jednej ustalonej linii
wydarzeń. Jakby zabrakło planu na powieść? Nie wiem. Ale bawiłam się cudownie, „Dożywocie”
jest pełne ciepła, humoru i na pewno kiedyś wrócę.
"Dożywocie" Marta Kisiel, wyd. Uroboros 2015, str. 376
"Zawód: Wiedźma. Część 1 i 2", autorstwa Olgi Gromyko. „Wiedźma”
to typowy pewniak w kategoriach lekkiej i zabawnej lektury. Część pierwszą
czytałam mnóstwo razy, nawet nie pamiętam ile. Z pięć na pewno. I za każdym
razem chichotałam jak głupia prawie na każdej stronicy. Jakież było moje
zdumienie, kiedy czytając ją, wcale się nie śmiałam, a wręcz nudziłam!
Pomyślałam, że jestem już stara, skoro ta książka na mnie nie działa… Na szczęście jakoś pod koniec ją doceniłam, choć tym razem nie w kategoriach humoru, a po prostu
sympatycznej treści. I od razu chciałam ciąg dalszy. Dlatego od razu „poleciał”
tom drugi, a w kolejce na stosiku na grudzień czeka już „Wiedźma opiekunka”.
Cieszę się, że odkrywam tę serię na nowo. Bo zawsze lubiłam tylko tom pierwszy,
a dalszych tomów chyba nigdy drugi raz nie czytałam. Ogromnie polecam, może też
polubicie Wolhę i Lena, strasznie strasznego władcę wampirów… który jest bardzo
kochany.
"Zawód: wiedźma. Część 1" Olga Gromyko, wyd. Fabryka Słów 2007, str. 296
"Zawód: wiedźma. Część 2" Olga Gromyko, wyd. Fabryka Słów 2007, str. 315
"Hamlet". Shakespeare. Listopad zdecydowanie upłynął mi w
towarzystwie wiecznie żywego Shakespeara. Najpierw czytałam Hamleta, później
wybrałam się do kina na sztukę (tę z teatru Barbican i ostatnio bardzo sławną),
a potem doczytywałam Hamleta do końca. I żałuję, że nie przeczytałam go w
całości przed obejrzeniem przedstawienia. Tak do połowy mam własny osąd tej
sztuki, ale potem w głowie mam już cudze spojrzenie i myśli i już nie
potrafiłam dalej czytać bez widzenia twarzy aktorów i scen wyreżyserowanych nie
przez moją wyobraźnię. Niemniej jednak zawsze będę do Hamleta żywiła pewien
sentyment. Do tej pory pamiętam, jak czytałam go wieczorami przed snem… w wieku
lat jedenastu. Zaraz potem (lub tuż przed) przeczytałam pierwszy tom Harry
Pottera.
"Hamlet" William Shakespeare, tłum. Stanisław Barańczak, wyd. W Drodze 1990, str. 205
I jakimś dziwnym trafem historia zatoczyła po latach
koło, bo przysięgam, że nie zrobiłam tego celowo, wraz z Hamletem w listopadzie
czytałam też „Harry Potter i kamień filozoficzny”. Wszystko dlatego, że
chciałam go odsłuchać jako audiobook w wykonaniu Stevena Fry, ale że You Tube
zablokowało wszystkie „filmiki” z tym audiobookiem, nie mogłam tego dokończyć.
(Żałuję do tej pory i mam nadzieję, że kiedyś będę mogła odsłuchać wszystkie
tomy w jego wykonaniu, bo kiedy się go słucha to jest czysta magia. Tak
fantastycznie oddaje Hogwart, bohaterów…. Słuchając, czułam się ponownie
zanurzona w świecie magii i całej tej historii). Tak więc, z braku laku, skoro
już dotarłam do połowy, to skończyłam w formie książkowej. Miałam okazję zaobserwować,
jak wydarzenia opisane przez Rowling dosłownie jednym czy dwoma zdaniami, w
mojej dziecięcej wyobraźni trwały wieczność. Teraz jestem już duża, więc i
historia płynęła o wiele szybciej i nie było tego fantastycznego odpłynięcia w
inny świat, który tak uwielbiam. Niemniej jednak, to Harry Potter, więc wracać
będę zawsze ;).
"Harry Potter i kamień filozoficzny" J. K. Rowling, wyd. Media Rodzina 2000, str. 320
"Łaskawszy niż samotność". Yiyun Li – Książka, która lekko
mnie zawiodła, bo niedorosła do zachwytów na jej temat. Te wspaniałe
zapowiedzi, które mnie nakłoniły do jej przeczytania, jak dla mnie, są mocno
przesadzone. Owszem, książka bardzo dobrze napisana, autorka zachwyca
przenikliwością, czuć w niej „ducha chińskości” i owszem, samotność bije z
każdej strony, ale nie jest tak zachwycająco piękna i bolesna, jak to niektórzy
mówili. Może ktoś ją głębiej odczuje i przeżyje tak, że nim wstrząśnie, ja
jednak czytałam, ale nic nie odczuwałam. Mimo to, historia wciąga, choć składa się
z opisów codziennego życia i przemyśleń na jego temat, przeszłości, przyjaźni,
kim jesteśmy i jak się odnaleźć. Dużo egzystencjalnych pytań i wschodniego
wyciszenia. Na pewno powieść jest warta przeczytania, to jedna z lepiej
napisanych książek, jakie ostatnio czytałam. Myślę, że każdy na swój sposób
może się odnaleźć w tej opowieści, ponieważ każdy z nas nosi w sobie swój
własny rodzaj pustki i samotności. Tylko niekoniecznie miałam teraz ochotę się
w tę pustkę zagłębiać, więc może dlatego książki nie przeżywałam.
"Łaskawszy niż samotność" Yiun Li, wyd. Czarne 2015, str.373