poniedziałek, 29 listopada 2010

Romans wszech czasów. Joanna Chmielewska.


Kolejna powieść pani Chmielewskiej, gdzie można zwariować od kołowrotka szalonych wydarzeń. Podziwiam pisarkę za nieskończoną wyobraźnię i pomysłowość, gdyż to co nas tutaj spotyka, normalnemu człowiekowi nigdy do głowy by nie przyszło…
Pozwolę sobie zacytować fragment z tylnej okładki.

Za drzwiami stał obcy człowiek, wyglądający dość gburowato.
- Są tu kury? – spytał niegrzecznym tonem.
Szaleństwo zakotłowało się we mnie. Co za bydlę jakieś, budzi mnie o wpół do szóstej rano, żeby pytać o kury!!!
- Nie – warknęłam, usiłując zamknąć drzwi. Facet je przytrzymał.
- A co? – spytał niecierpliwie.
- Krokodyle – odparłam bez namysłu, bliska uduszenia go gołymi rękami.
Antypatyczny gbur jakby się zawahał.
- Angorskie? – spytał nieufnie.
Tego było dla mnie doprawdy za wiele. O wpół do szóstej rano angorskie krokodyle…!!!
- Angorskie – przyświadczyłam z furią. – Wyją do księżyca.
- Marchew jedzą?
- Nie, nie jedzą! Trą na tarce! O co, u diabła, panu chodzi?


To tylko jedna z niezliczonych wprost sytuacji wywołujących u nas salwy śmiechu (bądź cichy, nieopanowany chichocik między regałami biblioteki). Główna bohaterka, Chmielewska we własnej osobie, ma dar przyciągania wydarzeń nie z tej ziemi. Tym razem wplątuje się w romans wszech czasów i na początku wcale nie swój… Tu naprawdę nie ma co opowiadać treści, żeby nie zdradzić fabuły, a zdradzać na pewno nie będę – po co odbierać wam radość. Będą mężowie właśni, cudzy, byli i przyszli. Będą szalone gonitwy, przełażenia przez okna, zmiany kostiumów, podejrzane typy oraz odrażająca sztuka ludowa. Więcej nie mówię. Nic. Bądźcie pewni jednego – ta książka was nie zawiedzie.

czwartek, 25 listopada 2010

Kiedy nadciąga ciemność. Alexandra Ivy


„Kiedy nadciąga ciemność” to kolejna książka pędząca do sławy na sławie poprzedników, czyli ogólnym trendzie na paranormal (activity ;)). Oczywiście, jako wielbicielka wampirów, fantasy i tym podobne (w czasach jeszcze przed „Zmierzchem” bolałam nad tym, że tak mało jest książek o wampirach) od wielu lat, nie potrafię się oprzeć takiej literaturze choć każdy wie, że spokojnie 80% jak nie więcej to szajs. Tak się niestety ma również i z tą książką.

Autorka usiłowała wykreować całkiem nowy świat ze szczątków wszystkich już istniejących. Mianowicie mamy wampiry należące do świata ciemności, ale wcale nie takie złe, mamy demony, mamy Feniksa, wiedźmy, Księcia ciemności i oczywiście niewinną dziewoję, w której główny wampir się zakochuje już od momentu przestąpienia przez nią progu domu, w którym i on mieszka. Dziewoja ma na imię Abby (straszne) i w wyniku przypadku zostaje Kielichem i ma za zadanie uratować świat.

Na początku było fajnie. Przypominało lekkie, zabawne książki o trzydziestolatkach z Nowego Jorku. Później natomiast z każdą stroną zaczęło być coraz gorzej, a już szczególnie, kiedy główni bohaterowie się ze sobą przespali. Wtedy już co dziesięć stron następował pięciostronicowy opis ich wspólnego doprowadzania się i przeżywania rozkoszy. Ja rozumiem, że na okładce napisano, że autorka jest poczytną pisarką paranormalnych romansów, no ale jednak jakiś umiar trzeba mieć…

W zasadzie nawet bym nie pisała nic o tej książce, ale chciałam coś opublikować no i trzeba ostrzec praworządnych obywateli przed tego rodzaju szmirą :D. Książka dla czternastolatek, którym wiecznie mało ekstatycznych przeżyć i wspaniałych przygód u boku wampira, który choć okrutny i zimny, to dzięki głównej bohaterce pierwszy raz w swoim kilkusetletnim życiu wyzwala na wierzch swoją lepszą stronę i staje się miły, kochany i w ogóle. Ludzie mądrzejsi niech nawet na nią nie patrzą. Amen.

niedziela, 21 listopada 2010

Operacja Dzień Wskrzeszenia. Andrzej Pilipiuk


Pierwsze zdanie jakie mi się w głowie pojawiło tuż po przeczytaniu ostatnich słów było „Ojej, jak mi się ta książka podobała”.

„Operacja Dzień Wskrzeszenia” to dzieło pana Pilipiuka, nad którym widać, że dłużej posiedział, że się postarał. Z całą pewnością stoi ono gdzieś wyżej niż Wędrowycz czy chociaż Kuzynki. I ciężko mi stwierdzić, czy podobało mi się bardziej niż druga z wyżej wspomnianych serii, ponieważ „Kuzynki” powinnam sobie odświeżyć. Ale „Operacja” niewątpliwie jest lepsza technicznie, że nazwę to w ten sposób.

Jest rok 2014, świat po III wojnie światowej. Zginęły cztery miliardy ludzi, zostały tylko dwa. Część żyje w ruinach, część w domach dziecka i obozach uchodźców. Warszawa, gdzie rozgrywa się akcja książki, jest usiana gruzami, porzuconymi samochodami i przede wszystkim radioaktywnymi cząsteczkami po bombach atomowych. Tak. Tylko 5% Polski jest całkowicie czysta, wszędzie indziej panuje skażenie.

Istnieje tajna rządowa organizacja (użyję tego słowa, choć nie odpowiada to rzeczywistości), która zajmuje się podróżami w czasie. Trzeba pozbawić płodności przodka prezydenta militarysty, który tę wojnę wywołał, aby się nigdy nie narodził. Spośród tysięcy ludzi poddawanym testom (nie wyjaśniono na czym te testy polegają, ani jak się je wykonuje) zostają wyłonione grupy ludzi, którzy nie mają wyboru i zostają podróżnikami w czasie. Nasi bohaterowie są trzecią z kolei grupą i to ich przygody przeżywamy. Raz znajdują się w latach dziewięćdziesiątych dziewiętnastego wieku, a innym razem przypadkiem trafiają do roku 1624, gdzie panuje epidemia dżumy.

Andrzej Pilipiuk postarał się o imponujący w szczegóły realizm historyczny, gdzie ciekawe anegdotki mieszały się z obyczajami codziennego życia. Zostaje nam również sprezentowany niezły wykład z fizyki, gdzie osobiście lekko odlatywałam, z trudem nakierowując się ponownie na tory powieści. Na szczęście jest tak tylko na początku i później się po prostu płynie wraz z akcją.

To było naprawdę ciekawe przeżycie, „zobaczyć” Warszawę na początku siedemnastego wieku, czy znaleźć się w szkole pod koniec dziewiętnastego i przy okazji nie przysypiać z nudów i pierwszych objawów depresji, jak to się ma przy lekturach szkolnych (dajmy na to „Siłaczkę” Żeromskiego, choć on i tak całkiem nieźle pisał). Podziwiam autora za tak głęboką pasję, która umożliwiła mu tak wierne odwzorowanie rzeczywistości.

Książkę polecam zarówno fantastom jak i miłośnikom literatury obyczajowej, czy przygodowej. Znajdzie się tu po trochu dla każdego. Jest to świetna powieść, doskonale przenosząca nas w zupełnie inny świat, gdzie wszystko jest niezwykle plastycznie opisane i bardzo sugestywne (przy opisach wszy i pcheł łapałam się na tym, że sama spodziewam się znaleźć je na sobie, żeby podać choć jeden przykład). Jako rekomendację może dodam, że czytałam ją dzisiaj do trzeciej w nocy i nie czułam nawet zmęczenia. Poszłam spać z rozsądku. Polecam naprawdę gorąco i może szczególnie tym, którzy z jakichś powodów postanowili się trzymać od twórczości Pilipiuka z daleka.

sobota, 20 listopada 2010

Wiedźma Opiekunka. Olga Gromyko




„Wiedźma Opiekunka” Olgi Gromyko została przez Fabrykę Słów podzielona na dwie części, chyba tylko ze względów zarobkowych, ponieważ nie widzę innego powodu, żeby ucinać w środku akcji i mówić, że to część pierwsza, a część drugą rozpoczynać od kolejnego rozdziału, który nie będzie miał sensu, jeśli nie przeczytamy części pierwszej. Nawet nie wyszło to zbyt zgrabnie. Ale ja nad ostatnimi akcjami tego wydawnictwa nie będę się wypowiadać, ponieważ stają się coraz mniej zrozumiałe…. Wróćmy do książki.

Jest do druga część opowieści o Wolsze (Wolha) Rednej, czarownicy ze starmińskiej szkoły magicznej, która nareszcie kończy dziesięcioletnią naukę i staje przed życiem dorosłej czarownicy. Po odbyciu mega krótkiego stażu na królewskim dworze (sam król płaci za zerwanie umowy i z ostrożną czcią usuwa Wolhę ze swojego dworu) wyrusza do ukochanej Dogewy, gdzie czeka na nią stanowisko najwyższej wiedźmy (i jedynej, ponieważ żaden człowiek nie chce mieć do czynienia z wampirami). Tam dowiaduje się, że Len, król Dogewy i jej przyjaciel udał się do Arlissu na spotkanie z przyszłą żoną. We wnętrzu Wolhy coś niemiło się przekręca i rusza śladem Lena, żeby prawie natychmiast znaleźć go martwego… Od tej pory następuje szereg przygód, z których ona oraz nowo poznani przyjaciele wychodzą z mniejszym, lub większym szwankiem.
Muszę powiedzieć, że ta część „Wiedźmy” mnie zawiodła. Najlepszą i najcudowniejszą jest pierwsza z pierwszych, którą mam na półce i następnych nie zamierzam niestety kupować. W „Opiekunce” jak zwykle mamy do czynienia z mnóstwem idiotycznego poczucia humoru, które jest świetne, wspaniale zajmuje i odpręża. Tyle tylko, że czasami jest jakby powtykane na siłę i wcale nie jest takie zabawne jak w części pierwszej. Niemniej jednak parę razy zaśmiałam się głośno albo nie mogłam dalej czytać bo wciąż chichotałam nad jedną sceną. Uwielbiam również zakończenie, a raczej to, co się w nim wydarzyło, bo na mój gust mogłoby być o wiele bardziej rozpisane. No bo tak mało dać Lena, mojej ukochanej postaci? To grzech….

Obie części (nieskończenie będę biadać, że rozbili jedną książkę na dwie) połknęłam w ciągu dwóch dni. Jest to lekka rozrywka dla miłośników fantastyki. Idealna na ciężki dzień.
I tylko komu się będzie chciało wydawać 62zł na takie coś, co się czyta przez kilka godzin, a później o tym zapomina?

Żeby się nie pogubili ci, co serii nie znają:

1. Zawód: Wiedźma, cz. 1
2. Zawód: Wiedźma, cz. 2
3. Wiedźma Opiekunka, cz. 1
4. Wiedźma Opiekunka, cz. 2

W wersji pierwotnej, nie polskojęzycznej, są to po prostu dwie książki, a nie cztery. Cóż.

piątek, 19 listopada 2010

Lilith. Olga Rudnicka


Małe miasteczko Lipniów, które żyje z turystów przyciąganych legendami i mroczną historią o czarownicach palonych na stosie. Pewnego dnia sprowadzają się do niego Lidka i Piotr Sianeccy. Tego dnia rozpoczyna się historia, którą uważnie śledzimy. W tajemniczych okolicznościach giną jasnookie nastoletnie blondynki, Lidka miewa dziwne sny, jej mąż nagle staje się obcym człowiekiem, a wszelkie działania mające pomóc rozwiązać zaginięcie dziewczyn napotykają na opór miejscowej policji. Tajny agent CBŚ, Michał Nawrocki staje przed zdawałoby się sprawą nie do rozwiązania. Same poszlaki, teorie, przeczucia i zero dowodów. I właśnie te zero dowodów sprawia, że nie ma zamiaru się poddawać. Coś mocno jest na rzeczy…

Olga Rudnicka napisała całkiem zgrabny kryminał, w którym świat rzeczywisty miesza się ze światem snów, mitów i okultyzmu. Czy szajka z pozoru narkotykowa na pewno jest tym, na co wygląda? Czy praworządni mieszkańcy Lipniowa są tak idealnie czyści na jakich starannie się kreują? Jak daleko można pozwolić, by dawne legendy projektowały świat współczesny? Czy chodzi tylko o zachowanie złotej żyły, jaką są turyści i wyznawcy Wicca?

Książkę dobrze się czyta, akcja jest wartka i ani razu nie nuży. Do tej pory mam w głowie różne sceny i w pewien sposób nadal żyję gdzieś w świecie powieści – czyli wywarło wrażenie. Jednak odczuwam pewien niedosyt i w czasie lektury kilka razy opanowywało mnie drobne rozdrażnienie. Autorka nie umiała, lub nie chciała przedstawić porządnie upływu czasu. Całość jest napisana jednym ciągiem, jakby na przestrzeni kilku dni, po czym ni stąd ni zowąd dowiadujemy się, że minęło kilka miesięcy. Poprawiłabym to, w jakiś sposób dając znać o aktualnej dacie. Pogoda w Lipniowie nie istnieje, ani razu nie jestem poinformowana jaka jest pora roku, czy bohaterowie muszą się ciepło ubrać, czy mogą chodzić w topie i krótkich spodenkach. To sprawiało, że przez całą powieść widziałam ich w czymś pośrednim, czyli spodniach i lekkim swetrze. Aczkolwiek była jedna scena, kiedy Edyta stała w cienkiej sukience, ale to chyba jedyny taki moment. Jednak, excuse moi, potem minęło kilka miesięcy. Ale te pięćdziesiąt stron później przecież nie pamiętam, że bohaterka była lekko ubrana i nie obliczam jaka pora roku teraz może być. Kolejny minus, być może nie dla wszystkich, ale mnie denerwował. Mianowicie, wielką tajemnicę rozwiązałam już w pierwszej 1/3 książki i niedomyślność bohaterów, ten ich brak umiejętności łączenia faktów dobijał mnie całkowicie. Przecież wszystko było czarno na białym. I nie, nie było tak, że ja wiem, bo ja czytam. Oni o wszystkim razem rozmawiali i wiedzieli to, co ja. Przeszkadzał mi również sposób przedstawiania faktów dotyczących Wicca i okultystycznej historii Lipniowa. Brzmiało to tak, jakby bohaterka monotonnie cytowała Wikipedię, albo inną stronę informacyjną. Wtedy natychmiast mój umysł wyłączał się ze świata powieści i pokazywał autorkę przepisującą informacje z Internetu.

Natomiast cała powieść brzmi jakby napisał ją ktoś dopiero rozpoczynający karierę pisarską i nie do końca umiał przełożyć świat swojej wizji na papier. Wiem, czepiam się. Nie było tak źle, przecież miałam Lipniów przed oczami i zdołałam książkę doczytać do końca. Ale momentami naprawdę byłam zirytowana. Gdybym miała swoje wrażenia przenieść na skalę, to dałabym pięć na dziesięć. Nie było tragicznie, ale… No właśnie. Jak dla mnie jest to duże „ale”. Coś było nie tak. Książkę polecam dla tych, którzy chcą przeczytać coś lekkiego, z dosyć przyciągającą uwagę intrygą ze szczyptą okultyzmu. Dialogi, w których tak naprawdę jest spisana cała powieść, zero dystrakcji ze strony otoczenia. Ciekawa jestem innych książek autorki, bo „Lilith” to podobno Rudnicka jakiej jeszcze nie znamy.

czwartek, 18 listopada 2010

Stosik, czy może raczej stos, hm?


Wczoraj, z powodu nagłego braku Internetu i z tej rozpaczy, że zostałam odcięta nagle od świata, wybrałam się przedwcześnie do biblioteki. Wyprawa okazała się nader owocna, pomimo mojej sklerozy i nie zabrania ze sobą listy książek, które sobie spisywałam od jakichś dwóch tygodni ;). Za to były inne, bardzo miłe niespodzianki a z listy i tak udało mi się przypomnieć dwa tytuły, więc nie jest źle :).

Idąc od góry:

1. "Wiedźma opiekunka, cz. I" Olga Gromyko - już zaliczone. Zastanawiam się czy recenzji nie dać, kiedy przeczytam i część drugą. To jedna z tych niespodzianek. Ślinka leciała mi na tą książkę już od dłuższego czasu a szkoda było mi pieniędzy ;).

2. "Operacja Dzień Wskrzeszenia" Andrzej Pilipiuk - Od jakiegoś czasu męczy mnie tak zwana ochota na pana Pilipiuka, co objawiło się zakupieniem wszystkich trzech części "Kuzynki", "Księżniczka" i "Dziedziczki", które już czytałam dwa razy. Niedawno dostałam olśnienia, że istnieje jego jeszcze jedno dzieło, które nie jest zbiorem opowiadań i którego nie czytałam. Myślę, że za to się teraz wezmę.

3. "Norwegian Wood" Haruki Murakami - Polowałam na "Tokio" (czy jakoś tak), ale nie było. Wzięłam coś innego, bo chcę się zapoznać z tym wychwalanym wszędzie pisarzem.

4. "Kiedy nadciąga ciemność" Alexandra Ivy - Pierwszy raz spotykam się z tą książką. Była w nowościach. Jako, że należy do lubianego przeze mnie gatunku, to wzięłam.

5. "Wiedźma opiekunka, cz. II" Olga Gromyko

6. "Czaropis" Blake Charlton - patrz punkt 4 ;).

7. "Perswazje" Jane Austen - Kocham jej książki, chociaż czytałam tylko jedną, jedną trzecią i jakąś jedną dziesiątą ;D. Co jakiś czas nachodzi mnie ochota na jej klimaty, a ostatnio obejrzałam "Jane Austen Book Club" i nabrałam ochoty na "Perswazje". Może będzie to druga powieść zaliczana chwalebnie do przeczytanych w całości ;).

8. "Opętanie" A.S. Byatt - Pewnego dnia, około dwóch, może trzech miesięcy temu wykrzyknęłam do Aliny "Patrz jakie śliczne!", mając na myśli oczywiście okładkę. Od tamtego czasu bardzo chciałam książkę przeczytać, koniecznie w wydaniu ze śliczną okładką ;). No i proszę, było w nowościach :). A! A na mojej liście było coś tej autorki, więc wybór w sam raz :).

9. "Romans wszech czasów" Joanna Chmielewska - pozostałość z poprzedniej bytności w bibliotece. Jak już powiedziałam, poszłam do niej przedwcześnie.

Do tego powinnam jeszcze doczepić kilka książek, które wypożyczył brat, a które ja mu "wcisnęłam" w ręce. Są z gatunku thrillera psychologicznego czy innego kryminału i również miałam na nie ochotę, choć miejsca na kartach już nie. Jak zdołam przeczytać swój stos, to może zabiorę się za jego... :D.

poniedziałek, 15 listopada 2010

Studnia Wieczności. Libba Bray


Na tych, którzy chcą widzieć, czeka świat.

Trzeci tom trylogii „Magiczny krąg”, dziejącej się w czasach wiktoriańskich, gdzie ludzie dopiero uczą się znaczenia słowa sufrażystka, a w młodych pannach budzi się świadomość, że popijanie cienkiej herbaty na wieczorkach i poślubienie mężczyzny podsuniętego przez rodzinę a nawet damy wyżej stojące od własnej rodziny, nie jest koniecznie jedyną rzeczą, do której kobieta została stworzona.

Gemma Doyle, główna bohaterka wszystkich trzech książek, posiada moc Międzyświata. Jest jedyną nadzieją dla ludzi oraz stworzeń magicznych by ocalić świat. Szkoda tylko, że jest nastolatką w fazie przemiany. Jest na tym etapie, gdzie się przemienia w dorosłą kobietę i nic nie jest pewne, istnieją setki wątpliwości dotyczące dosłownie wszystkiego a najbardziej własnej osoby i przyszłego życia. Gemma jest zagubiona, zarówno w swoim świecie, jak i świecie magicznym. Każdy ma wobec niej oczekiwania, a ona te oczekiwania zawodzi jedno po drugim, co podkopuje jej pewność siebie i wiarę we własne siły. Nie wie kogo słuchać. Zewsząd otaczają ją ludzie, którzy mówią jej co powinna, a czego nie. Do czego została stworzona, a czego jej nie wolno. Babcia mówi „Reputacja stanowi o kobiecie”. Dotychczasowy największy wróg zdaje się pomagać, by zaraz potem okazać się zdrajcą. Dotychczasowy przyjaciel okazuje się największym wrogiem. Nic nie jest pewne i nic nie jest takie jakie się wydaje. Gemma ma przed sobą trudne zadanie. Czy jej się uda uratować oba światy i nie dać przejąć mocy?

Powiem, że jest to dzieło jedyne w swoim rodzaju. Mówię o całej trylogii. Książki utrzymane w podobnym klimacie i z podobnym szablonem scenariusza, wydają mi się tylko kopią, nieważne czy zostały napisane wcześniej, czy później. Żadna z nich nie jest dobra jak „Magiczny krąg”. Pierwsze dwie części pochłonęłam. Byłam zauroczona całą opowieścią i światem zarówno wiktoriańskiej Anglii, jak i Międzyświatem. Najbardziej podobało mi się to, że robiłam krok i już znajdowałam się „po drugiej stronie”. Libba Bray napisała wszystko niezwykle sugestywnie. Ale trzeci tom, „Studnia Wieczności”… Mam pewne zastrzeżenia. Książka liczy sobie dokładnie 759 stron, a przez pół książki nic się nie dzieje. Czytamy tylko o rozterkach Gemmy, dziwimy się nad jej głupotą i zastanawiamy, dlaczego czytamy coś tak grubego, co najwyraźniej nie ma zamiaru się rozkręcić. Na szczęście w drugiej połowie akcja nabiera tempa, aczkolwiek nadal nie można użyć słów „nie mogłam się od książki oderwać”.
Podziwiam Libbę Bray za umiejętność stworzenia zupełnie różnych charakterów postaci, za umiejętność drobnych insynuacji i tego czegoś, co człowiek gdzieś tam „łapie” krańcem umysłu, ale nadal pozostaje to w sferze niewiedzy.
Nadal zastanawiam się, czy mam się cieszyć, że większości postaci w książce nie lubiłam, łącznie z główną bohaterką na czele.
Denerwowała mnie łatwowierność Gemmy, a raczej jej chęć wierzenia, chociaż prawda kłuła w oczy. Denerwowały mnie jej przyjaciółki, które były nieodpowiedzialnymi gówniarami, ryzykującymi wszystko tylko dla chwili przyjemności. To się tyczy szczególnie Felicity Worthington. Wykorzystywała Gemmę dla własnych celów, cały czas uznając się za jej przyjaciółkę, na co Gemma pozwalała, bojąc się być sama. I co nam z takiej przyjaźni? Oczywiście na koniec wszystko jest cacy, ale co się nairytowałam podczas lektury to tylko ja wiem. Może to zabieg celowy, kto wie.

W „Studni wieczności” dobrze jest pokazane jak wielka moc wpływa na ludzi. I nie chodzi tylko o magiczną moc, ale o moc jaką daje władza, jaką dają pieniądze, przekładając to na nasz świat. Można stracić głowę, zgubić się i przestać widzieć, kto stoi po naszej stronie, a kto jest przeciwko. Wszystko ma swoją cenę i Gemma traci jedną z najcenniejszych dla niej rzeczy.

Polecam cała trylogię bardzo gorąco i mimo wszystko również tom trzeci. Przez pierwszą połowę po prostu trzeba przejść, gdyż stopniowo przybliża nas ona do wielkiego zakończenia, które oczywiście jest do przewidzenia, acz kilku rzeczy gwarantuję, że czytelnik by się nie spodziewał.

Zastanawia mnie też jedno - dlaczego nazwano tom trzeci "Studnia wieczności", kiedy to wcale nie jest taki ważny element, a nie przetłumaczono cudownego angielskiego tytułu "Sweet Far Thing" - Słodka, odległa rzecz. On lepiej wyraża istotę całej powieści. Na dobrą sprawę oddaje całego ducha i to, co jest bohaterem pierwszoplanowym, choć niewidzialnym - Moc.

Na koniec śmieszna i jednocześnie irytująca ciekawostka. Za każdym razem jak ktoś grał w krykieta, to grał… w krokieta. Wtedy widziałam takie paszteciki walające się po trawie. Myślałam, że to pomyłka jednorazowa, ale wystąpiła aż cztery razy. Tak więc… smacznego!

Edit: Pani z Wydawnictwa Dolnośląskiego poinformowała mnie na w pół rozkazująco, na w pół uprzejmie, że gra w krokieta istnieje i nie ma żadnej pomyłki. Nie dowierzając własnym oczom zajrzałam do nieocenionej Wikipedii i rzeczywiście tak jest. Istnieje wersja croquet (krokiet) i cricket (krykiet). Zwracam honor i następnym razem postaram się nie widzieć pasztecików na trawie a piłkę ;).

poniedziałek, 8 listopada 2010

Dziewczęta z Szanghaju. Lisa See.


Lisa See, autorka która swoimi magicznymi opowieściami „Miłość Peoni” oraz „Kwiat Śniegu i sekretny wachlarz” sprawiła, że przestałam się krzywić na „chińskie” powieści. I powiem, że takiej magii również oczekiwałam od jej kolejnej powieści, pomimo ostrzeżeń, że „Dziewczęta z Szanghaju” takie nie są. Rzeczywiście. Słowa, jakie cisną mi się na usta to „dziwne”, „inne”, „nie umywają się do poprzednich dzieł autorki”. Ale. Nie jest to powieść zła, niewarta poświęconego jej czasu. Wręcz przeciwnie.

Głównymi bohaterkami na wszystkich kartach są dwie siostry ze średniej klasy z Szanghaju, które urodziły się w latach dwudziestych XX wieku. Wychowane tradycyjnie, z rysą ówczesnej nowoczesności. W młodości zarabiały na byciu Pięknymi dziewczętami – pozowały malarzowi do plakatów reklamujących różne produkty. Prowadziły beztroskie życie do dnia, w którym ich ojciec oznajmił, że stracił wszystko – zarówno swój interes z rikszami jak i ich oszczędności. I żeby on oraz ich matka mieli dom nad głową, one muszą wyjść za nieznanych sobie mężczyzn i wyjechać do Ameryki. Niemalże jednocześnie z tym wydarzeniem jest atak Japonii na Chiny, co ma swoje tragiczne skutki dla naszych bohaterek. Dalej nie będę opowiadać, niech zostanie to owiane tajemnicą. I chociaż opis na tylnej okładce książki nie kłamie, to wiedzcie, że w środku wszystko będzie inaczej.

Powtórzę się, że jest to książka dziwna. Ciężka do zaszufladkowania i przede wszystkim połączenia z poprzednimi powieściami Lisy See. I moja rada? Nie należy tego robić. To zupełnie inny świat, inny okres i chociaż non stop były odwołania do tradycji to już się w tej tradycji nie było tak głęboko jak chociażby w „Miłości Peoni”. Myślę, że jest to powieść na swój sposób historyczna, a może wręcz biograficzna i skoncentrowała się głównie na opisie straszliwych przeżyć Chińczyków usiłujących wydostać się z targanego wojną kraju do USA, gdzie ich nie chciano, gdzie wpuszczano po przesłuchaniach, gdzie zdobyto dowody na to, że są legalnymi Amerykanami. Autorka porusza problem papierowych synów, żon, córek. Jej pradziadek był takim i dopiero ta książka uświadomiła mi, co ci ludzie musieli przeżywać. Bo gdybym gdzieś indziej, ot tak, przeczytała „papierowy syn” ani trochę by mnie to nie poruszyło.

„Dziewczęta z Szanghaju” to także powieść o więzi między dwoma siostrami. Więzi, która podnosi, kiedy jest się już prawie martwym oraz więzi, która zatruwa i niszczy. I co mnie uderzyło już pod koniec, po pewnej scenie, to że „Dziewczęta…” to również powieść o poświęceniu. Bezsensownym. Zrodzonym z żalu, strachu i egoizmu. Poświęceniu mającym ukryć poczucie winy, wynikłe z tych trzech. To powieść-przestroga. Poświęcenie należy wykluczyć ze swojego życia. Jest tylko jedno ale. Miłość, ta dziwna, niezrozumiała siła sprawia, że się nie da.

Jakieś ostatnie sto stron sprawiło, że bardzo sobie cenię tę książkę. Za te przeżycia, których dzięki niej doświadczyłam, a których nigdy nie chciałabym doświadczyć w rzeczywistości. I za tę naukę o życiu, o miłości między ludźmi, w rodzinie. O ojczyźnie, którą się dopiero docenia, kiedy się traci. Ale czyż tak nie jest ze wszystkim?

Polecam, bardzo gorąco. I chociaż czasem byłam zmęczona nieustannym ciągiem złych wydarzeń w życiu bohaterek, to jednak wracałam, by dokończyć. I nie żałuję. Bardzo mi się podobało. I tylko naprawdę proszę. Nie porównujcie do poprzednich powieści Lisy See. To jest coś zupełnie innego.

sobota, 6 listopada 2010

Wyniki losowania.

Moje drogie, dzisiaj dokonałam losowania. Szczęście dopisało Wetce, czego serdecznie gratuluję, a pozostałym dziękuję za zgłoszenie się :). Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś urządzę takie losowanie i zgłosi się Was jeszcze więcej (może gdybym dała pozytywniejszą recenzję... ale Wam to chyba nie przeszkadzało? ;D).
Wetkę proszę o przysłanie swoich danych na cyriaanne@gmail.com to książkę wyślę :).

czwartek, 4 listopada 2010

Diabeł. Autobiografia. Tosca Lee + Losowanie


Tak to jest, kiedy pochwała wyjdzie z naszych ust. Przynajmniej z moich. Na 99% za chwilę okaże się coś wręcz przeciwnego a wszystko, co mówiłam straci sens i podstawy bytu. Na szczęście już się do tego przyzwyczaiłam i nie robi mi się tak przykro jak niegdyś. O czym ja mówię?

Ostatnio wszędzie chwalę wydawnictwo Initium i powtarzam, że jeszcze ani jedna książka z tego wydawnictwa mnie nie rozczarowała. I wtedy przychodzi „Diabeł. Autobiografia”. Pełna zachwytów i wizji jaka ta powieść może się okazać fantastyczna, otwieram, zaczynam czytać… I kończę na 77 stronie. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że zanim się wypowiem, powinnam ją dokończyć. Ale nie jestem w stanie czytać czegoś, nad czym się męczę i co czuję, że tylko zabiera mój czas. Poświęciłam na „Diabła” trzy wieczory. Szło cholernie opornie i wczoraj powiedziałam „dość”.

Przede wszystkim sposób pisania pani Lee. Powolny, rozwlekły. Gęsty jak kisiel i tak samo ciężki do przebicia. Na pozór nie jest tak źle. Są dialogi, krótkie przerywniki w „akcji”, do której zaraz dojdę. Wydarzenia, które powinny nami wstrząsnąć. Ale nic takiego się nie dzieje. Książka jest pisana w pierwszej osobie, niejakiego Claytona. Facet jest przewrażliwionym histerykiem, skopany przez żonę, która go porzuciła i znudzonym przez pracę. Jego egzystencja jest pozbawiona sensu, a świadomość zapełniają myśli, że całe jego życie to jedna wielka klęska. Aż poznaje diabła, który podaje mu swoją historię, bez wyjaśnienia dlaczego i każe ją spisać oraz wydać. I tak śledzimy początki powstawania świata, a nawet dane jest nam poznać ten moment, kiedy nastąpił rozłam wśród aniołów i „powstał” diabeł – Lucyfer. Jak mniemam, anioły, które poszły za nim, tworzą piekło. Choć jak zapewnia Lucian nic nie jest takie jak w ludzkich mitach i legendach i on właśnie przedstawi prawdę. Prawda jest długa, nudna i niczym nie potrafi zaciekawić. Zamykałam książkę i nic nie sprawiało, bym miała ochotę do niej wrócić. Wracałam tylko dlatego, że dostałam ją od wydawnictwa a to do czegoś zobowiązuje.

W sumie chciałabym, by ktoś mi opowiedział po co Lucian chciał, by Clay to wszystko spisywał. I co takiego mu obiecywał za zrobienie tego. Ale nie mam zamiaru ślęczeć nad tym jeszcze tydzień, by się tego dowiedzieć. Owszem, zajrzałam na koniec książki. Ale poza tym, że… to dalej nic nie wiadomo.

A w ogóle to mam do autorki jeszcze jedno zastrzeżenie. Niech się nie zabiera za opisywanie diabła, upadłych aniołów i zła, jeśli nie umie. Powinna brać lekcje u Anne Bishop. No bo idzie sobie Clay z Lucianem, a ten nagle wpada w złość, Clay czuje strach i zło. Szkoda tylko, że on to czuje, a ja już nie. Bo nie wystarczy napisać „zło” by zło poczuć. A tak niestety zachowywała się Tosca Lee.

No, to sobie książkę zjechałam. Mi się nie podobała. Nie na tyle, żeby ją dokończyć. Zdecydowanie brak jej energii. Ale nie zniechęcam zupełnie. Wiadomo, że każdy lubi coś innego i być może niektórych interesuje powstanie świata według biblijnych mitów a sposób pisania autorki nie okaże się tak trudny do przebycia jak dla mnie.

Ponieważ mam takie odczucia do książki a nie inne, postanowiłam ją oddać. Kto by chciał „Diabeł. Autobiografia” Tosci Lee, niech napisze w komentarzu. Wylosuję i wyślę. Czas do jutra (pt) do godziny 21.

poniedziałek, 1 listopada 2010

Nieświęte duchy. Stacia Kane.


Mam zaległe dwie recenzje, oto jedna z nich.

Z początku wzięłam tę książkę za typowego „szmatławca” dla nastolatków, jakich ostatnio zatrzęsienie. Szczęśliwie tak nie było.

Jest to może nie zachwycające ale dobrze napisane Urban Fantasy, do którego chce się wrócić w kolejnych częściach.

Chess jest demaskatorką pracującą dla Kościoła Prawdy. Wysyła duchy do Podziemnego Miasta, gdzie jest ich miejsce od kiedy Kościół uratował przed nimi ludzkość. Co i jak nie zostało zbyt dobrze według mnie wyjaśnione, niemniej jednak świat jest zupełnie inny niż my go znamy. Dawne religie zostały usunięte i została tylko Prawda. I energia, czyli magia jest na porządku dziennym, oczywiście w dozwolonej dawce, wszystko pięknie kontrolowane przez Kościół.
Chess zostaje wciągnięta między młot a kowadło. Uzależniona od narkotyków, ciągle robi sobie długi u okolicznego mafioza. Ten pewnego dnia ją wzywa do siebie i oznajmia, że dług wynosi piętnaście tysięcy. Ona myślała, że tylko cztery. Nie, piętnaście. I ma wyjście. Wypędzi duchy z nawiedzonego lotniska, by boss mógł powiększyć swój biznes, a on jej umorzy dług. Chess nie bardzo ma szczerze mówiąc wyjście, bo klepie biedę i nie stać ją na spłatę piętnastu kawałków. Chwilę po tym porywa ją boss drugiej szajki i oznajmia, że ona nie może oczyścić tego lotniska. On za to jej da darmowe prochy, zapłaci dług i coś tam jeszcze. Do tego jest strasznie seksowny i Chess najwyraźniej na niego leci. W między czasie dostaje też zlecenie na pozbycie się ducha z jednego domu. Całość okazuje się połączona, zagmatwana i cholernie niebezpieczna. Plus, do tego, dochodzi Terrible, prawa ręka szefa pierwszej mafii. Facet jest brzydki, brutalny, boi się go cała dzielnica i z pozoru bezmózgi. Mówię z pozoru, bo wraz z rozwojem akcji okazuje się całkiem inny i chyba jest on moją ulubioną postacią, a pomiędzy nim i Chess nawiązuje się kłopotliwa chemia.

Nie ukrywam, że najbardziej w tej książce podobał mi się właśnie ten związek oraz ogólny trójkącik, który powstał między Chess, Terriblem i Lexem. Albo Lee, nie pamiętam jak miał na imię. Akcja też była nie najgorsza, choć fakt, że bohaterka zapominała swojej torby z najważniejszymi przyrządami przy każdej akcji był tragicznym żartem. Czy autorka wie co napisała?

Ogólnie polecam, nie zrażajcie się moją okropną recenzją. Dla ludzi, którzy chcą chwili rozrywki, bez zbytniej dbałości o szczegóły i głębokie dopracowanie (choć nie było tak źle!). No, to teraz muszę upolować kolejne dwie części. A mogłam wypożyczyć od razu wszystkie trzy… Ech.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...