niedziela, 30 stycznia 2011
Bollywoodzkie noce. Shobhaa De
Jestem właśnie po lekturze książki „Bollywoodzkie noce”, którą wypatrzyłam na najniższej półce, w ciasnym przesmyku między regałami biblioteki. Ponieważ lubię kino Bollywood, dosłownie się na nią rzuciłam i zdziwiłam, że coś takiego istnieje (książka, nie kino oczywiście).
Jest to całkiem niedawno wydana u nas powieść znanej w Indiach felietonistki i pisarki, która podobno wstrząsnęła Indiami i ich światem literackim. Zważywszy na treść książki i konserwatywne środowisko Indii, mogę to sobie wyobrazić. Mam wrażenie, że „Bollywoodzkie noce” nie zostały należycie wypromowane i że nie za bardzo istnieją w świadomości czytelników. Ja sama pierwszy raz spotkałam się z tą powieścią dopiero w piątek. Nie jest to książka nie wiadomo jakiej wartości, ale niezasłużenie przeszła zupełnie bez echa, tak mi się wydaje.
Jak to zwykle bywa, nie należy się sugerować opisem z okładki, bo stworzymy sobie zupełnie nieodpowiedni obraz opowieści o dzielnej, niewinnej dziewczynie, która trafia do przemysłu filmowego, tam zmaga się z przeciwnościami losu, a na koniec znajduje przystań w ramionach wielkiego gwiazdora. Nic bardziej mylnego.
Aasza Rani, zmuszona przez matkę do sprzedawania własnego ciała w nadziei na rolę w filmie, wędruje przez łóżka reżyserów, producentów, aktorów i mafiosów będących politykami (bądź polityków będących mafiosami). Po ogrzaniu odpowiednich łóżek udaje jej się zostać wielką gwiazdą, „Ukochaniem milionów”. Kiedy już jest na szczycie, wariuje z miłości dla swojego partnera filmowego i robi wszystko, by z nim być, nie bacząc na to, że niszczy sobie karierę. Związek tych dwojga jest całkowitą huśtawką nerwów i nastrojów, spala Aaszę doszczętnie. Pewnego dnia rzuca wszystko i znika na pięć lat, by później wrócić. Niestety nie jest już gwiazdą, choć fani nadal o niej pamiętają…
Książka ta została wydana w Indiach w 1989 roku (u nas dopiero w 2010), tak więc czytając, starałam się pamiętać, że przedstawia świat sprzed ponad dwudziestu lat. Mimo to, byłam przerażona obrazem indyjskiego przemysłu filmowego, jaki moim oczom ukazała autorka (podobno ma wiele znajomości w świecie filmu, sama była modelką i zna ten świat, więc mimo woli nie wątpiłam w jej słowa). Nie było w nim ani jednej uczciwej osoby, kobieta nie mogła inaczej zostać gwiazdą jak przez łóżko, każdy facet tylko, za przeproszeniem, pieprzył, co popadło, gwiazdy były gwiazdami na pięć filmów (a należy wiedzieć, że rocznie sławna aktorka grała w około czterech filmach), a na koniec umierały w slumsach zapomniane przez wszystkich. Może nie każda, ale wiele z nich. Zdaję sobie sprawę, że może być to obraz przesadzony, ujednolicony na potrzeby powieści, niemniej jednak na pewno jakaś jego część jest prawdziwa. Mam teraz ogromną nadzieję, że dzisiaj coś się zmieniło, że więcej ludzi inteligentnych i kulturalnych znajduje się w tym biznesie i że wszystkie moje ulubione aktorki nie zostały gwiazdami, bo spały z tym, tamtym i owamtym. Chwilowo nie potrafię się pozbyć takiego obrazu i dziwnie mi będzie oglądać jakiś bollywoodzki film.
Cała powieść „Bollywoodzkie noce” jest bardzo smutna, przepełniona chaosem filmowego światka, samotnością, brakiem prawdziwych ludzkich uczuć. Główna bohaterka po kilku latach wyrasta na kobietę, która potrafi o siebie zadbać i sobie poradzić, ale nadal pozostaje bezbronną, delikatną dziewczyną, jakkolwiek paradoksalnie by to nie brzmiało. Nie życzę nikomu choćby odrobiny życia, jakie ona prowadziła. Pocieszam się myślą, że to tylko książka, choć trzeba przyznać autorce, że napisała ją niezwykle realistycznie, a całość brzmi jak sprawozdanie z życia kobiety o imieniu Aasza Rani (które, swoją drogą, jest jej pseudonimem) ubrane w literackie szatki.
Książkę naprawdę polecam. Czyta się szybko, wciąga w akcję, która choć najeżona, zdawałoby się, błahymi opisami nocnych przygód Aaszy, wcale błaha nie jest, a jej lekkość jest tylko pozorna. Z wielką niecierpliwością będę czekać na wydanie kolejnych powieści Shobhyy De, a napisała ich sporo.
sobota, 29 stycznia 2011
Kwestia równowagi. Zoe Fishman
„Kwestia Równowagi” to powieść o czterech kobietach żyjących w Nowym Jorku, z których każda boryka się ze sobą i tym, co składa się na życie. Mamy cztery różne historie, wiele różnych problemów do rozwiązania, ale jednocześnie takich samych. Dlaczego? Bo wszystkie jesteśmy do siebie podobne, bo życie nikogo nie oszczędza i każda z nas wie, co to znaczy być samotną, samotną z dzieckiem, albo wciąż wspominającą minioną miłość, a nawet jeśli nie doświadczyłyśmy czegoś na własnej skórze, to umiemy postawić się w danej sytuacji.
Bohaterki tej powieści spotykają się po dziesięciu latach na spotkaniu absolwentów i postanawiają raz w tygodniu uczęszczać na zajęcia z jogi, prowadzone przez Charlie, jedną z nich. Dają sobie sześć spotkań i zobaczą, co z tego wyjdzie. Okazuje się, że joga ma zbawienny wpływ na nie same, a co za tym idzie, na ich życia. Nagle mają siłę by się zmienić, by sięgnąć po zapomniane marzenia. Uczą się o sobie i o przyjaźni.
Jest to bardzo spokojna powieść, relaksująca, ale nie nudna. Czyta się bardzo przyjemnie, idealna na wypoczynek, na nabranie nowego oddechu i pozytywnej energii. Powiedziałabym, że główną bohaterką tej książki jest joga, zręcznie wpleciona w oś wydarzeń i w myśli bohaterek. Nie przeszkadzało mi to, ponieważ właśnie to spowodowało, że ta powieść jest tak odprężająca. Ale, drogie panie (nie oszukujmy się, to powieść dla kobiet), trzeba uważać, bo człowieka nachodzi przemożna chętka by ubrać się w wygodny dres i popędzić na najbliższe zajęcia z jogi. Ja właśnie jestem po sprawdzeniu cennika, instruktorów i godzin zajęć :D. Nie wiem, być może tak na mnie to podziałało, bo zawsze chciałam jogi spróbować, ale nie powiem, książka ma silne działanie przekonywujące.
Jedynym mankamentem jest to, iż widać, że to debiut pisarski autorki. Postacie są zbyt jednakowe, a dialogi za bardzo „na jedno kopyto”. Ale Zoe Fishman ma potencjał, a jeśli ktoś się lepiej poczuje po przeczytaniu tej książki (ja poczułam), to uważam, że cel powieści został osiągnięty.
Polecam osobom zestresowanym, szukającym chwili oddechu. Dostaną nie tylko kilka życiowych historii, ale także zastrzyk energii spowodowany jogą, nawet tą tylko na kartach powieści. A kto wie? Może nagle zasilimy szeregi praktykujących ten rodzaj gimnastyki?
Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu Prószyński i S-ka.
czwartek, 27 stycznia 2011
Szczypta bzdetów
Przepraszam za tak długą nieobecność z mojej strony, ale dopadła mnie grypa, a później jakoś nie mogłam się pozbierać. Po prawdzie nadal trochę nie mogę, ale powoli zmierzam ku sukcesowi jakim będzie skończenie książki i napisanie recenzji, aby wreszcie coś konstruktywnego tu się pojawiło :). Za zmiany szablonów nie odpowiadam, szukam takiego, który spodoba mi się na tyle, by tu dłużej został i mnie nie drażnił. Jeśli macie ochotę, to proszę się śmiało wypowiadać, jak kiepski jest każdy kolejny ;).
sobota, 15 stycznia 2011
X Factor: Pre-casting w Warszawie
Wczorajszy dzień rozpoczął się o godzinie 5:30, kiedy budzik wtrącił się w zbyt krótki sen swoim paskudnym dźwiękiem (jako budzik można sobie ustawić nawet ulubioną piosenkę, a i tak w chwili budzenia będzie to znienawidzony dźwięk). Wygrzebywanie się z łóżka, śniadanie... O siódmej z minutami obie z Aliną byłyśmy już w swojej drodze na Torwar, żeby zająć miejsce wśród oczekujących na rozpoczęcie się castingu o 10:00. O 8:44 kolejka wydawała mi się długa, ale zmieniłam zdanie jakieś kilkadziesiąt minut później, kiedy podwoiła się za naszymi plecami. Gdy stałyśmy w kolejce, nudziło nam się straszliwie, co usiłowałyśmy zmienić i uczyłam Alinę niemieckiego. A raczej przepytywałam ją ze słówek, jako że mój niemiecki jest znikomy. Parę minut po dziesiątej zawołano nas z naszej ślicznej, spokojnej, uporządkowanej kolejki i kazano zbić się tłumnie przed wejściem, bo trzeba nakręcić reklamówkę. Wyobraźcie sobie naszą wściekłość, kiedy ci z końca kolejki znaleźli się bliżej wejścia, a tym samym końca całej imprezy. Z ludzi kulturalnych zamieniliśmy się w stado i każdy usiłował znaleźć się jak najbliżej drzwi prowadzących do środka. Dopiero po chwili okazało się, że to nic nie da, bo najpierw mamy się pobawić w aktorów. Zajęło to, powiedzmy, półtorej godziny. W tym czasie machaliśmy jak idioci rękami prosto w niebo, a raczej kamerę nad nami, krzyczeliśmy „X factor”, kucaliśmy, wstawaliśmy, robiliśmy „żaróweczki”… Szkoda gadać. Zaczął padać deszcz, wszyscy ochrypli… Później pojawił się prowadzący, pan Kuźniar, wszedł prosto w tłum, znajdując się akurat tuż koło mnie i Aliny i miał kręcić swoją część, zapowiadającą imprezę, czy co… Przyznam się, że niewiele słyszałam; on mówił tragicznie cicho, a dookoła mnie był głośny tłum. Znów zaczęło się machanie, krzyczenie, kręcenie cztery razy tej samej sceny… Poniekąd ciekawe doświadczenie. W tamtym momencie byłam wkurzona, bo było zimno, ochrypłam (a wiadomo, to był dzień, kiedy zdrowe struny głosowe są jak najbardziej potrzebne), włosy zniszczyła mi mżawka… Ale patrząc wstecz, w porównaniu z resztą dnia, to był najciekawszy moment.
Po skończeniu kręcenia rzuciliśmy się na powrót do drzwi. Dzięki zaplanowanej akcji Aliny wyprzedziłyśmy o dwa metry resztę ludzi i znalazłyśmy się stosunkowo niedaleko wejścia. Organizacja, jak to w Polsce bywa, była beznadziejna. Wpuszczono tylko grupę ludzi, reszta musiała czekać na swoją kolej pod drzwiami, ściśnięta gorzej niż przysłowiowe sardynki w puszce. Ale nie narzekam. W porównaniu z koncertem Tokio Hotel było bardzo przyjemnie. Postałyśmy tak (czując łamane żebra, wykręcane nadgarstki, suchość w ustach) około półtorej godziny. Aż. Choć nie odczuwałam, że było to tak długo. Wejście do środka około godziny 13 było zrywem gwałtownym, bolesnym, pełnym walki o przeżycie. Kiedy znalazłyśmy się w budynku, cała się trzęsłam i byłam w swoistym szoku. A wpuszczono nas tylko dlatego, że potrzebowano nakręcić jeszcze trochę materiału z ludźmi wypełniającymi ankiety. Taak. Dotarło do mnie, że telewizja to telewizja, a życie jest życiem ;). Po wypełnieniu ankiety stanęłyśmy w kolejce na kilkaset osób, by dostać numer, pod którym będziemy przyporządkowane. Mój jest na górze na zdjęciu. Po dostaniu naklejki trzeba było znaleźć sobie miejsce i czekać. Czekać. Czekać. Czekać. Wywołano mnie przed osiemnastą. I można uznać, że to wcześnie, bo całe tłumy biedaków, którzy jeszcze o 15 stali pod drzwiami, czekając na wpuszczenie, dostali numery 4299 i wyższe. Nie mam pojęcia, o której castingi się skończyły. Kiedy na drżących nogach, z oddechem wyciśniętym z płuc, cała czerwona i trzęsąca się ze stresu dotarłam do sali przesłuchań, zaśpiewałam dwie linijki i mi podziękowano. W ogóle dzielono nas na grupy i po dziesięć osób wchodziło się do sali, śpiewało tak długo, jak przesłuchujące panie sobie zażyczyły i to tyle. Nie mam pojęcia czy przeszłam, czy nie. Podobno mają dzwonić do końca stycznia do wybrańców. Tak jest w regulaminie. Ale moje własne odczucie, kiedy nam dziękowano za udział (tylko jedna dziewczyna dostała zaproszenie do etapu drugiego w innej sali, cokolwiek to oznacza, bo nikt o niczym nie informował), jest takie, że nie przeszłam. A bardzo chciałam. Bo większą pasją od wszystkiego jest muzyka i śpiew. Ale to wszystko odeszło, kiedy wyszłam z tamtej sali.
Casting do X Factora uznaję za niezwykle dziwne, odrobinę tylko ciekawe przeżycie. Najbardziej zapamiętam chyba ból kręgosłupa po tylu godzinach stania i to znudzenie zanim nadszedł moment przesłuchania. W dodatku taki krótki! Na pamiątkę została naklejka z numerem, zdjęcia oraz filmik, który znajdzie się albo w telewizji albo w Internecie. I na pewno znajdę tam siebie. W ciągu przyszłego tygodnia możecie się spodziewać krótkiej relacji wideo na blogu Aliny. Taak. Nudziło nam się :D.
Niestety dla X Factora, uznałabym dzień za prawie stracony (nie czuję się, jakbym zdobyła życiowe doświadczenie, choć tak miało być, nieważne jak mi pójdzie), gdyby nie prawie histeryczny atak na Nowy Świat. Wycieczka po świecie zapachów w Sephorze, dotykanie każdej możliwej książki w Empiku obok (choć tej, którą chciałam Alinie pokazać i tak nie było, ale tak jest zawsze z Empikiem na NŚ), aż wreszcie wymarzona przez cały dzień kawa w Starbucksie. Co prawda marzyłam o malinowym latte, które jest tylko w Coffee Heaven, ale kiedy już szłyśmy ulicą, zachciało mi się wizyty w Starbucksie ;p. Skończyło się na cafe mocca i kanapkach na gorąco, na które rzuciłyśmy się z zapałem godnym lepszej sprawy. I właśnie wizyta w tym kawowym przybytku sprawiła, że uznałam dzień za fajny. Strasznie ciśnie mi się na usta z angielskiego, że Starbucks made my day. A teraz poproszę coś za reklamę :D. Później jeszcze były lody pomarańczowe, o których również jęczałam cały dzień… I to w zasadzie koniec historii. Uznałam, że nie wiem, kogo szuka X Factor. Oglądałam kilka edycji brytyjskiego X Factora i mam wrażenie, że oni trochę inaczej podchodzili do ludzi. Ale pewnie też bym się przejechała. To ma być show. Rozrywka. A to, że kazali nam przez tyle godzin siedzieć w klimatyzowanym budynku, gdzie każdy stracił głos i ochrypł, to już się nie liczy. No i proszę. Zakończyłam ponuro.
czwartek, 13 stycznia 2011
Zamówienie z Francji. Anna J. Szepielak
Mówiąc otwarcie, nie spodziewałam się niczego specjalnego po tej książce. Nie wiem dlaczego, ale moje wyobrażenia na temat treści, były takie, że to nudna książka, o jakiejś dziewczynie z aparatem we Francji. Nie brzmi to najlepiej, sami przyznacie. Szczęśliwie moje wyobrażenia się nie spełniły.
Ewa, była nauczycielka, aktualnie profesjonalna fotograf, zostaje oddelegowana do Francji, by tam pracować nad folderem reklamowym pewnej kwiaciarni. Zostaje ciepło przyjęta przez dużą, międzynarodową rodzinę, której stabilne korzenie są polsko-francuskie, panuje matriarchat, a na trzecim piętrze domu znajduje się galeria przodków. Ewa jest oszołomiona światem, w jakim się znalazła. Szybko nawiązuje kontakt z kilkoma członkami tej wielkiej rodziny, dowiaduje się trochę o ich historii, a przy okazji odkrywa w sobie nowe talenty. Paranormalne, dodam.
Jest to piękna historia. Prosta, ale przyciągająca. Ciepła, z odrobiną tajemnicy, ale niestety nie mrocznej. Całość jest przesycona letnim prowansalskim słońcem i zapachem nagrzanego ogrodu. Tajemnica tak naprawdę nie jest tajemnicą, bo czytelnik wszystko błyskawicznie sobie łączy i wszystko jest tak oczywiste, że bardziej już nie można. Trochę szkoda, bo odrobina gotyckiego mroku by nie zaszkodziła. Byłby to piękny materiał na współczesną powieść gotycką, ale wątpię żeby to było zamierzeniem autorki. Wszystko jest aż za jasne i zbyt sympatyczne, co komuś pragnącemu odprężyć się nad lekturą bynajmniej nie będzie przeszkadzać. Mi też nie przeszkadzało, tak tylko teraz dzielę się przemyśleniami…
Natomiast przeszkadzało mi kilka innych rzeczy. Po pierwsze, sposób opowiadania historii. Tak, opowiadania. Czytelnik, w tym wypadku ja, zamiast „wejść” w książkę, być w niej, taplałam się gdzieś na powierzchni. Dlaczego? Cała treść książki jest niczym jedno wielkie opowiadanie. Ton narracji, to głos kogoś, kto coś opowiada. Nieco monotonny, zbyt ułagodzony, zbyt powierzchowny. Brakowało mi życia, takiego soczystego, ostrego na krawędziach. I nie chodzi tu o akcję, ale o styl pisania, przedstawiania nam tej historii.
Druga rzecz, która mnie drażniła niemiłosiernie, to sposób przedstawiania myśli bohaterów, a przede wszystkim Ewy, jako, że to głównie z jej punktu widzenia poznawaliśmy świat. Kto, na litość boską, daje myśli bohaterów od myślnika! Zacytuję coś.
- A gdzie są wasze pokoje?
- Babcia ma swój apartament tutaj, na pierwszym piętrze obok pokoi gościnnych, ale ona ma twardy sen. A reszta zajmuje drugie piętro, my też. (…) Więc skoro nikt nie chce się wyprowadzić na swoje, to tak się gnieciemy.
- Gnieciemy – pomyślała z przekąsem Ewa, przypominając sobie swoje wynajęte mieszkanie. – Założę się, że twoja sypialnia, chłopcze, jest większa od całej mojej kawalerki – westchnęła w duchu, ale nie skomentowała tego głośno.
Człowiek czyta dialog, po czym nagle w środku znajdują się od myślnika myśli Ewy, które pomimo zaznaczenia, że są to myśli, brzmią jak część dialogu. Tak jest non stop. Można powiedzieć, że czytając, potykałam się nieustannie i musiałam od nowa czytać dany fragment, tym razem pamiętając, że to nie jest wypowiadane na głos. Teraz nie „czepiam się” autorki, tylko ogólnie książki, jako produktu, który trafił w moje, konsumenckie, ręce.
Trzecia, i chyba ostatnia rzecz, jaka przeszkadzała mi w pełnym cieszeniu się książką, to postać Aleksa. Chłopak kilkunastoletni, z mentalnością dwudziestoparolatka i kilkoma, jakby na siłę wepchniętymi, cechami nastolatka. Kiedy opowiada coś Ewie, mamy przed sobą człowieka dorosłego, któremu nagle przypomniało się, że jest nastolatkiem i krzyczy „Nara!”. Wygląda jakby udawał, że ma te kilkanaście lat i jest dzieciakiem. Pominę już kwestię, że wszyscy w posiadłości, nawet ogrodnik i żona z krótkim stażem jednego z braci zna już niemalże perfekcyjnie język polski i tylko gramatyka jej się plącze.
Powiem tak. Pomysł na powieść świetny. Bardzo mi się podobał. Czytało się dość przyjemnie, nie nudziłam się zbytnio, bohaterowie sympatyczni i do polubienia. Gorzej z wykonaniem. Jest zbyt cukierkowo, zbyt nierealnie, zbyt łagodnie i jedyne określenie jakie cały czas mi się narzuca to: było sympatycznie. A każdy wie, że jak dziewczyna powie o chłopaku, że jest sympatyczny, to raczej nie ma on co liczyć na rozwój wydarzeń ;). Mimo wszystko, nie zrażajcie się zbytnio po tej recenzji, bo ja jestem wymagającym czytelnikiem i nie da mi się wszystkiego wcisnąć. Pozycja jak na polską literaturę piękną chyba oryginalna. Takie mam wrażenie, ponieważ z tego typu powieścią spotykałam się głównie w literaturze zagranicznej. Marzy mi się tylko, by kiedyś, tak za dziesięć lat została ona napisana na nowo… Na koniec, mówię jasno i dobitnie – książka, pomimo negatywnych cech, bardzo mi się podobała i cieszę się, że ją przeczytałam. Ciekawa jestem kolejnych tworów pani Szepielak.
poniedziałek, 10 stycznia 2011
Zatrute ciasteczko. Alan Bradley
Flawia de Luce. Jedenastoletnia dziewczynka, która swoją pomysłowością i geniuszem zatrważa wszystkich dorosłych (a tych, których nie zatrważa, na pewno nie chcą się przyznać). Wielbicielka, a może wręcz należałoby powiedzieć, wyznawczyni chemii, posiadaczka wspaniałego laboratorium, w którym zajmuje się truciznami. Tak, trucizny to hobby Flawii. Często przeprowadza badania na swoich siostrach w ramach zemsty za ich podłe zachowanie wobec niej. Flawia znajduje mnóstwo radości w dręczeniu Ofelii i Dafne, czego nie można powiedzieć o obu starszych dziewczętach. Flawia nie pamięta swojej matki, za to ma ojca, który jest zapalonym filatelistą i nie potrafi wyrażać miłości. Nikt z rodziny de Luce nie potrafi wyrażać miłości, tak jest od pokoleń. Nie zmienia to jednak faktu, że Flawia chciałaby czasem, żeby ojciec zwrócił na nią większą uwagę i chociaż przytulił. W domu jest jeszcze wierny służący ojca, Dogger. Ma tajemniczą przeszłość, sprawia wrażenie groźnego i jest jedynym przyjacielem Flawii.
Pewnego dnia, o bladym świcie, Flawia znajduje w ogórkach trupa. Fascynujące to zjawisko okazuje się jeszcze żyć i kiedy Flawia się nad nim nachyla, wydaje ostatnie tchnienie wraz ze słowem „Vale”, co oznacza „żegnajcie”. Z kim się żegnał? Dlaczego to powiedział? Przecież nie miał Flawii na myśli. I dlaczego umarł w ogórkach, kiedy o północy szantażował ojca Flawii, co podsłuchała pod drzwiami gabinetu? Równolegle z policją, Flawia prowadzi własne śledztwo. Zgadnijcie, kto pierwszy rozwiązuje zagadkę.
Świat, który skonstruował Alan Bradley jest skoncentrowany na Flawii. Wszystko widzimy z punktu widzenia dziewczynki, ale nie należy się obawiać. Flawia nie jest zwykłą jedenastolatką. Jej postać jest skonstruowana w bardzo ciekawy sposób. Często zapominamy, że ma tylko jedenaście lat, ale jednocześnie ta świadomość nigdy nie znika. Jednak, pomimo swojego geniuszu, Flawia wciąż jest małą dziewczynką, co bardzo mądrze autor pokazywał, kiedy jej dedukcja okazywała się nie wystarczająco dorosła, a ona zabawnie się karciła „Flawio, to było doprawdy zbyt infantylne, jak mogłaś tak przypuszczać” (nie jest do dokładny cytat, ale mniej więcej tak to wyglądało). Mimo to, dziewczynka wykazuje się wspaniałym zmysłem obserwacji, dedukcji i wiedzy. Jej wiedza chemiczna jest oszałamiająca i często sobie myślałam, że gdyby to ona mnie uczyła chemii, to nigdy nie miałabym z niej dostatecznego bliższego dopuszczającemu.
A w ogóle, to jestem zachwycona niezliczonymi anegdotkami na dosłownie każdy temat. Czy wiecie na przykład, że szminki robi się (a przynajmniej robiło w 1950) z rybich łusek? Albo że twórcy operetki „Mikado”, panowie Gilbert i Sullivan: „ich nieśmiertelne partnerstwo lego w gruzach po sporze o cenę dywanu”. To tylko dwa małe przykłady, bo w książce znajduje się o wiele więcej tego typu historii, a także wiele ciekawych faktów dotyczących chemii, związków, roślin i trucizn. Bardzo smakowita lektura.
Jedyne na co narzekałam przy tej książce, było tempo w jakim ją czytałam. Drażniło mnie, że nagle czytam ją znacznie wolniej, niż inne książki. Nie wiem, od czego to zależało. Czy od ilości historyjek wplecionych w akcję, czy może od języka jakim została napisana. Ale pomijając to, bardzo mi się podobała, czasami klimatem przypominając „Serię niefortunnych zdarzeń”, choć powiem, że Flawia de Luce jest o wiele bardziej wymagająca (na szczęście).
Gorąco polecam „Zatrute ciasteczko”, bo wbrew tytułowi jest baaardzo smaczne.
piątek, 7 stycznia 2011
Pamiętnik Cathy
„Pamiętnik Cathy” to bardzo ciekawie wydana powieść. Zrobiono wszystko, by książka przypominała prawdziwy pamiętnik i by można było poczuć się, jakbyśmy trzymali w swoich rękach coś realnego. Porysowane strony, drobne, odręczne notatki, swobodny styl wypowiedzi bohaterki, a nawet plastikowa koperta ze starymi listami, aktami urodzeń, a nawet zdjęciami. I może gdyby treść była zapisana pismem odręcznym, to dałabym się nabrać.
Cathy jest siedemnastoletnią dziewczyną, której dwa miesiące temu zmarł ojciec i została sama z matką, która pracuje na nocne zmiany w szpitalu, a kiedy wraca o świcie robi sobie codziennie szklaneczkę dżinu z tonikiem, bo inaczej nie zaśnie. Cathy jest buntowniczką, do szkoły praktycznie nie chodzi, zrywa się z lekcji, oceny ma takie, że lepiej nie mówić, ale za to pięknie rysuje, chce być artystką i ma „dobre Oko”. Poznajemy ją w momencie, kiedy jest tuż po zerwaniu ze swoim chłopakiem, Victorem. Victor jest niezwykle tajemniczy, starszy od niej, a ona naprawdę nie rozumie, czemu z nią zerwał. Z początku jest tylko „szaloną eks dziewczyną”, ale wkrótce odkrywa tajemnice, które prowadzą do takich pomysłów jak to, że Victor jest handlarzem narkotyków, a może sam je produkuje? Prawda jest zupełnie inna, o czym Cathy się wkrótce przekonuje.
Książkę dobrze się czyta. Jest napisana lekkim językiem, swobodnym, ale nie infantylnym. Powiedziałabym nawet, że jak na swój wiek, Cathy często sprawia wrażenie aż nazbyt dojrzałej, choć to zależy kiedy. Gdzieś od połowy miałam wrażenie, że czytam (tak, czytam) amerykańsko-chiński film fantastyczny dla młodzieży. Wszędzie Chińczycy, sceptycyzm Cathy, mitologia Chińska, intryga kryminalna i tak dalej. Mogliby na podstawie tego nakręcić film i nawet nie trzeba by było nic w scenariuszu pomijać.
Książka raczej tylko dla młodzieży, choć jak ktoś ma ochotę, to proszę bardzo. Taka przyjemna lektura na dwa wieczory. Mało wymagająca, bo jedyne, czego ode mnie wymagała, to przestawienia się ze stylu „dorosłych” książek na taką pisaną dla nastolatków.
A teraz idę robić faworki, które miałam robić wczoraj, ale mi się zapomniało ;).
środa, 5 stycznia 2011
Ugrofińska wampirzyca. Noemi Szeesi
Jerne Volta-Ampere jest wampirzycą. Może nie do końca, może nie taką, jaką by babcia chciała widzieć, ale jest. Za to jej babcia, ho ho. Znacie Elżbietę Batory? A Lamię? A Lilith? A… cokolwiek wymienicie, to babcia właśnie tak się kiedyś nazywała. Teraz nie wiemy jak się nazywa, ale to nieważne. Jest babcią, wychowuje Jerne od maleńkości i uczy jak przeżyć w świecie będąc wampirem. Główna zasada to mieć zawód, ale jakiś mało wychylający się, żeby nie przyciągać uwagi. Jerne, na ten przykład, pisze bajki dla dzieci i pracuje za najniższą stawkę w wydawnictwie, w między czasie słuchając wykładów babci dotyczących wampiryzmu, wspierając ją w chwilach, kiedy wypowiedzenie słowa „moralny” wywołuje zimno, a mały palec od ręki odpada, bo babcia za długo zatrzymała się na kanale transmitującym mszę w telewizji.
Wbrew pozorom „Ugrofińska wampirzyca” nie jest ani o wampirach, ani nie ma z wampirami nic wspólnego – tak, pokuszę się o takie stwierdzenie mimo wszystkich znaków przeczących. Jest to niezwykle inteligentna, lekko cyniczna, napisana z poczuciem humoru satyra naszych czasów.
Główna bohaterka bywa zbyt apatyczna, zbyt pragnąca pozostać na skraju świata, z drugiej strony jej inteligencja i przewrotne poczucie humoru zjednują sobie sympatię czytelnika. W pierwszej połowie książki jest może zbyt spokojnie, natomiast w drugiej atmosfera znacznie się ożywia.
Momentami gubiłam się w treści. Jest pewien wątek, którego nadal za bardzo nie rozumiem, ale nie przeszkadza mi on w cieszeniu się całą resztą. Najlepsze są dialogi babci z Jerne i uważam, że gdyby nie babcia, to niemalże nie byłoby o czym pisać. Koniec bardzo zaskakujący, dla mnie zabawny i doskonały.
Polecam książkę. Jest naprawdę ciekawym spojrzeniem na rzeczywistość, na współczesną kulturę i jej twory, zarówno te wampirze jak i ludzkie. Nie za gruba, w sam raz do torebki :).
poniedziałek, 3 stycznia 2011
My name is Khan and I'm not a terrorist.
Nie wiem, ilu z was słyszało o tym filmie. Ja usłyszałam jeszcze przed światową, a tym bardziej polską premierą. Miałam na niego iść do kina, nie wyszło. Dzisiaj, po tylu miesiącach nareszcie go obejrzałam.
"My name is Khan" jest historią Rizvana Khana, mężczyzny z zespołem Aspargera. Nie lubi hałasu, nowych miejsc i ludzi, kiedy widzi żółty kolor wpada w panikę. Jest bardzo inteligentny. Dzięki mądrości swojej matki, a być może tylko jej miłości, umie tę miłość wyrażać, co jest niespotykane u ludzi z zespołem Aspargera. Nie lubi także dotykania, ale kiedy ktoś płacze, wie, że trzeba tego kogoś przytulić. Czasem wygląda to bardzo zabawnie. Pewnego dnia Rizvan spotyka Mandirę. Fryzjerkę, pomimo młodego wieku już rozwiedzioną i matkę sześcioletniego Raja.
Pierwsza godzina filmu to historia miłosna Rizvana i Mandiry opowiadana przez samego Rizvana. To, co jest przeszłością, na razie jest główną treścią filmu, przetykaną od czasu do czasu obrazami „współczesnego” Rizvana, który swoje przeżycia zarówno teraźniejsze jak i przeszłe opisuje w pamiętniku z podróży, który jednocześnie jest jakby listem do Mandiry.
Bo Rizvan musi spotkać prezydenta Stanów Zjednoczonych, by powiedzieć mu „Nazywam się Khan i nie jestem terrorystą”. Dlaczego? Obejrzyjcie sami, nie będę opowiadała całej historii, by nie zabrać wam emocji i przeżyć jakie towarzyszą temu filmowi.
Mówiąc otwarcie, przepłakałam jakieś trzy czwarte filmu. Jest to przepiękny obraz, o ogromnej sile zarówno wyrazu, jak i przekazu. Dotyka mnóstwa wątków bliskich każdemu z nas, nawet jeśli nie jesteśmy muzułmanami i nie żyjemy w Ameryce po 11 września. I choć czasem zalatywało tak zwanym kiczem, to w żadnej mierze nie zaszkodziło to filmowi. Bo czy miłość jest kiczem? Czy uniesienie przy wielkich wydarzeniach, czy wzruszenie, wiara i szczęście są kiczem? Uwielbiam kino Bollywood właśnie za umiejętność przekazywania tych wszystkich emocji w piękny, prosty sposób trafiający prosto do serca. Oni nie kombinują, oni walą prosto w ciebie wszystkim tym, co wzrusza, sprawia, że lejesz litry łez i śmiejesz się jednocześnie. Taki jest ten obraz. „My name is Khan” budzi w nas to, co w człowieczeństwie jest najpiękniejsze, a co na co dzień jest zapomniane i zupełnie nie zauważane. Ukazuje on także tę ciemniejszą, okrutną stronę naszego świata. Idiotyzm religii (choć jednocześnie piękno wiary), ludzką bezduszność, system jaki panuje ogólnie, wszędzie, w każdych warstwach naszego życia. Nie mógł wejść na kolację z prezydentem, za którą się płaciło 500$, a która to suma szła na chore i głodujące dzieci w Afryce, bo było to tylko dla „chrześcijan”. Nie mógł głośno krzyknąć, że nie jest terrorystą, bo wszyscy usłyszeli, że jest, zapakowali go do więzienia i torturowali. Bo chciał się spotkać z prezydentem. Kochany mamy świat, bardzo kochany. I nie twierdzę, oczywiście, to jest film, może być przerysowane, może być totalnie nieprawdziwe. Ale wiecie, co? Jest prawdziwe, jest w swoim przekazie.
Uważam, że to najlepszy film Shahrukh Khana. Tak zagrał postać Rizvana, że momentami prawie się szczypałam, przypominając sobie, że tak naprawdę to nie jest człowiek chory na autyzm, tylko aktor, Shahrukh Khan. Wraz z tym filmem przestałam się zastanawiać, czy jest on dobrym aktorem. Jest diabelnie dobrym i musiał włożyć od cholery pracy w zagranie takiego człowieka. Brawa należą się także Kajol. Fantastycznie zagrała Mandirę oraz to, co się wiązało z tą postacią. Doszłam do wniosku, że Shahrukh wyciąga z Kajol wszystko to, co najlepsze. Przy nim ta kobieta gra najlepsze role swojego życia. Bez niego jest trudna do zniesienia, aczkolwiek może być to osąd nieco zawyżony, ponieważ pamiętam film, w którym grała chorą na Alzhaimera i była to bardzo trudna rola, z którą świetnie sobie poradziła (to, że film nudny, to raczej nie jej wina).
„My name is Khan” polecam każdemu. Nie jest to zwyczajne Bollywood, jeśli was to odstrasza. Jest to bardzo dobry film, bez „idiotycznych” piosenek, z piękną ścieżką dźwiękową, ze wspaniałym scenariuszem, grą aktorską i przekazem. Myślę, że gdyby ten film został zrobiony przez zachodnich producentów i gwiazdy, zyskałby o wiele większy rozgłos – należny mu rozgłos. Bo to opowieść tysięcy ludzi, którzy przez jednego głupka stracili rodziny, prace, życia. A przecież byli niewinni.
My name is Khan and I’m not a terrorist. Czy spotkał prezydenta? Zobaczcie sami.
"My name is Khan" jest historią Rizvana Khana, mężczyzny z zespołem Aspargera. Nie lubi hałasu, nowych miejsc i ludzi, kiedy widzi żółty kolor wpada w panikę. Jest bardzo inteligentny. Dzięki mądrości swojej matki, a być może tylko jej miłości, umie tę miłość wyrażać, co jest niespotykane u ludzi z zespołem Aspargera. Nie lubi także dotykania, ale kiedy ktoś płacze, wie, że trzeba tego kogoś przytulić. Czasem wygląda to bardzo zabawnie. Pewnego dnia Rizvan spotyka Mandirę. Fryzjerkę, pomimo młodego wieku już rozwiedzioną i matkę sześcioletniego Raja.
Pierwsza godzina filmu to historia miłosna Rizvana i Mandiry opowiadana przez samego Rizvana. To, co jest przeszłością, na razie jest główną treścią filmu, przetykaną od czasu do czasu obrazami „współczesnego” Rizvana, który swoje przeżycia zarówno teraźniejsze jak i przeszłe opisuje w pamiętniku z podróży, który jednocześnie jest jakby listem do Mandiry.
Bo Rizvan musi spotkać prezydenta Stanów Zjednoczonych, by powiedzieć mu „Nazywam się Khan i nie jestem terrorystą”. Dlaczego? Obejrzyjcie sami, nie będę opowiadała całej historii, by nie zabrać wam emocji i przeżyć jakie towarzyszą temu filmowi.
Mówiąc otwarcie, przepłakałam jakieś trzy czwarte filmu. Jest to przepiękny obraz, o ogromnej sile zarówno wyrazu, jak i przekazu. Dotyka mnóstwa wątków bliskich każdemu z nas, nawet jeśli nie jesteśmy muzułmanami i nie żyjemy w Ameryce po 11 września. I choć czasem zalatywało tak zwanym kiczem, to w żadnej mierze nie zaszkodziło to filmowi. Bo czy miłość jest kiczem? Czy uniesienie przy wielkich wydarzeniach, czy wzruszenie, wiara i szczęście są kiczem? Uwielbiam kino Bollywood właśnie za umiejętność przekazywania tych wszystkich emocji w piękny, prosty sposób trafiający prosto do serca. Oni nie kombinują, oni walą prosto w ciebie wszystkim tym, co wzrusza, sprawia, że lejesz litry łez i śmiejesz się jednocześnie. Taki jest ten obraz. „My name is Khan” budzi w nas to, co w człowieczeństwie jest najpiękniejsze, a co na co dzień jest zapomniane i zupełnie nie zauważane. Ukazuje on także tę ciemniejszą, okrutną stronę naszego świata. Idiotyzm religii (choć jednocześnie piękno wiary), ludzką bezduszność, system jaki panuje ogólnie, wszędzie, w każdych warstwach naszego życia. Nie mógł wejść na kolację z prezydentem, za którą się płaciło 500$, a która to suma szła na chore i głodujące dzieci w Afryce, bo było to tylko dla „chrześcijan”. Nie mógł głośno krzyknąć, że nie jest terrorystą, bo wszyscy usłyszeli, że jest, zapakowali go do więzienia i torturowali. Bo chciał się spotkać z prezydentem. Kochany mamy świat, bardzo kochany. I nie twierdzę, oczywiście, to jest film, może być przerysowane, może być totalnie nieprawdziwe. Ale wiecie, co? Jest prawdziwe, jest w swoim przekazie.
Uważam, że to najlepszy film Shahrukh Khana. Tak zagrał postać Rizvana, że momentami prawie się szczypałam, przypominając sobie, że tak naprawdę to nie jest człowiek chory na autyzm, tylko aktor, Shahrukh Khan. Wraz z tym filmem przestałam się zastanawiać, czy jest on dobrym aktorem. Jest diabelnie dobrym i musiał włożyć od cholery pracy w zagranie takiego człowieka. Brawa należą się także Kajol. Fantastycznie zagrała Mandirę oraz to, co się wiązało z tą postacią. Doszłam do wniosku, że Shahrukh wyciąga z Kajol wszystko to, co najlepsze. Przy nim ta kobieta gra najlepsze role swojego życia. Bez niego jest trudna do zniesienia, aczkolwiek może być to osąd nieco zawyżony, ponieważ pamiętam film, w którym grała chorą na Alzhaimera i była to bardzo trudna rola, z którą świetnie sobie poradziła (to, że film nudny, to raczej nie jej wina).
„My name is Khan” polecam każdemu. Nie jest to zwyczajne Bollywood, jeśli was to odstrasza. Jest to bardzo dobry film, bez „idiotycznych” piosenek, z piękną ścieżką dźwiękową, ze wspaniałym scenariuszem, grą aktorską i przekazem. Myślę, że gdyby ten film został zrobiony przez zachodnich producentów i gwiazdy, zyskałby o wiele większy rozgłos – należny mu rozgłos. Bo to opowieść tysięcy ludzi, którzy przez jednego głupka stracili rodziny, prace, życia. A przecież byli niewinni.
My name is Khan and I’m not a terrorist. Czy spotkał prezydenta? Zobaczcie sami.
Subskrybuj:
Posty (Atom)