Nie wiem, ilu z was słyszało o tym filmie. Ja usłyszałam jeszcze przed światową, a tym bardziej polską premierą. Miałam na niego iść do kina, nie wyszło. Dzisiaj, po tylu miesiącach nareszcie go obejrzałam.
"My name is Khan" jest historią Rizvana Khana, mężczyzny z zespołem Aspargera. Nie lubi hałasu, nowych miejsc i ludzi, kiedy widzi żółty kolor wpada w panikę. Jest bardzo inteligentny. Dzięki mądrości swojej matki, a być może tylko jej miłości, umie tę miłość wyrażać, co jest niespotykane u ludzi z zespołem Aspargera. Nie lubi także dotykania, ale kiedy ktoś płacze, wie, że trzeba tego kogoś przytulić. Czasem wygląda to bardzo zabawnie. Pewnego dnia Rizvan spotyka Mandirę. Fryzjerkę, pomimo młodego wieku już rozwiedzioną i matkę sześcioletniego Raja.
Pierwsza godzina filmu to historia miłosna Rizvana i Mandiry opowiadana przez samego Rizvana. To, co jest przeszłością, na razie jest główną treścią filmu, przetykaną od czasu do czasu obrazami „współczesnego” Rizvana, który swoje przeżycia zarówno teraźniejsze jak i przeszłe opisuje w pamiętniku z podróży, który jednocześnie jest jakby listem do Mandiry.
Bo Rizvan musi spotkać prezydenta Stanów Zjednoczonych, by powiedzieć mu „Nazywam się Khan i nie jestem terrorystą”. Dlaczego? Obejrzyjcie sami, nie będę opowiadała całej historii, by nie zabrać wam emocji i przeżyć jakie towarzyszą temu filmowi.
Mówiąc otwarcie, przepłakałam jakieś trzy czwarte filmu. Jest to przepiękny obraz, o ogromnej sile zarówno wyrazu, jak i przekazu. Dotyka mnóstwa wątków bliskich każdemu z nas, nawet jeśli nie jesteśmy muzułmanami i nie żyjemy w Ameryce po 11 września. I choć czasem zalatywało tak zwanym kiczem, to w żadnej mierze nie zaszkodziło to filmowi. Bo czy miłość jest kiczem? Czy uniesienie przy wielkich wydarzeniach, czy wzruszenie, wiara i szczęście są kiczem? Uwielbiam kino Bollywood właśnie za umiejętność przekazywania tych wszystkich emocji w piękny, prosty sposób trafiający prosto do serca. Oni nie kombinują, oni walą prosto w ciebie wszystkim tym, co wzrusza, sprawia, że lejesz litry łez i śmiejesz się jednocześnie. Taki jest ten obraz. „My name is Khan” budzi w nas to, co w człowieczeństwie jest najpiękniejsze, a co na co dzień jest zapomniane i zupełnie nie zauważane. Ukazuje on także tę ciemniejszą, okrutną stronę naszego świata. Idiotyzm religii (choć jednocześnie piękno wiary), ludzką bezduszność, system jaki panuje ogólnie, wszędzie, w każdych warstwach naszego życia. Nie mógł wejść na kolację z prezydentem, za którą się płaciło 500$, a która to suma szła na chore i głodujące dzieci w Afryce, bo było to tylko dla „chrześcijan”. Nie mógł głośno krzyknąć, że nie jest terrorystą, bo wszyscy usłyszeli, że jest, zapakowali go do więzienia i torturowali. Bo chciał się spotkać z prezydentem. Kochany mamy świat, bardzo kochany. I nie twierdzę, oczywiście, to jest film, może być przerysowane, może być totalnie nieprawdziwe. Ale wiecie, co? Jest prawdziwe, jest w swoim przekazie.
Uważam, że to najlepszy film Shahrukh Khana. Tak zagrał postać Rizvana, że momentami prawie się szczypałam, przypominając sobie, że tak naprawdę to nie jest człowiek chory na autyzm, tylko aktor, Shahrukh Khan. Wraz z tym filmem przestałam się zastanawiać, czy jest on dobrym aktorem. Jest diabelnie dobrym i musiał włożyć od cholery pracy w zagranie takiego człowieka. Brawa należą się także Kajol. Fantastycznie zagrała Mandirę oraz to, co się wiązało z tą postacią. Doszłam do wniosku, że Shahrukh wyciąga z Kajol wszystko to, co najlepsze. Przy nim ta kobieta gra najlepsze role swojego życia. Bez niego jest trudna do zniesienia, aczkolwiek może być to osąd nieco zawyżony, ponieważ pamiętam film, w którym grała chorą na Alzhaimera i była to bardzo trudna rola, z którą świetnie sobie poradziła (to, że film nudny, to raczej nie jej wina).
„My name is Khan” polecam każdemu. Nie jest to zwyczajne Bollywood, jeśli was to odstrasza. Jest to bardzo dobry film, bez „idiotycznych” piosenek, z piękną ścieżką dźwiękową, ze wspaniałym scenariuszem, grą aktorską i przekazem. Myślę, że gdyby ten film został zrobiony przez zachodnich producentów i gwiazdy, zyskałby o wiele większy rozgłos – należny mu rozgłos. Bo to opowieść tysięcy ludzi, którzy przez jednego głupka stracili rodziny, prace, życia. A przecież byli niewinni.
My name is Khan and I’m not a terrorist. Czy spotkał prezydenta? Zobaczcie sami.
Recenzja świetna i taaaaaka dłuuuuga. Obejrzę go niedługo (może w weekend?). I mam coś dla Ciebie. Zaraz Ci pokażę.
OdpowiedzUsuńTo, że długa, to źle? ;) Jak na uczucia, które mną miotały po obejrzeniu tego filmu jest wręcz za krótka :D.
OdpowiedzUsuńDobrze, że długa, po prostu mnie to skołowało xD.
OdpowiedzUsuńC.S.doskonale rozumiem Twoje odczucia po tym filmie, bo miałam podobnie.
OdpowiedzUsuńDo kina zaprosił mnie przyjaciel i długo musiał namawiać, a po seansie byłam mu niezmiernie wdzięczna, że pokazał mi ten film.
Wzbudził we mnie mnóstwo uczuć, było łzy, ale pojawiał się też szczery, radosny śmiech :).
Ja żałuję, że nie widziałam go w kinie, ale z drugiej strony dobrze, bo spaliłabym się ze wstydu po zapaleniu świateł... zapłakana twarz i garść zużytych chusteczek w ręku ;D.
OdpowiedzUsuń