niedziela, 20 marca 2011
Wschodzący księżyc. Keri Arthur
Co można powiedzieć o książce, której liczne recenzje pojawiły się ostatnio na blogach? Co jeszcze dodać, by się nie powtarzać, a jednocześnie przekazać swoje wrażenia po lekturze? To trochę trudne zadanie, jako że i ja należę do osób, którym „Wschodzący księżyc” się podobał.
Powieść Keri Arthur to coś całkiem innowacyjnego, choć jednocześnie nie czułam się, jakbym czytała coś, czego jeszcze nie znałam. Może wynika to z typowej dla takich powieści fabuły – bohaterka, która ma problemy ze sobą samą, a która zostaje zamieszana w coś większego, co bez jej udziału się nie rozwiąże, a przy okazji spotyka faceta, który ma dobre szanse na bycie tym jedynym. Niemniej jednak sam fakt występowania różnych hybryd (człowiek „zmieszany” z kotem i wilkołakiem, bądź gryf z człowiekiem) – efekt działań pewnego… powiedzmy, że naukowca – urozmaicał znane nam już motywy Urban fantasy i czytało się całkiem nieźle. Pikanterii, i to dosłownej, dodawało panujące w świecie głównej bohaterki napięcie seksualne. Na siedem dni przed pełnią wilkołaki wpadały w księżycową gorączkę, którą musiały uspokoić, inaczej zamieniała się w żądzę krwi, co jak łatwo się domyślić, nie było dla nikogo bezpieczne. Jedynym środkiem zaradczym była duża ilość seksu, którym mamy ubarwioną treść książki. Na szczęście autorka oszczędziła sobie opisów w stylu harlequinów i da się czytać.
Chociaż „Wschodzący księżyc” nie zalicza się do moich ulubionych powieści Urban fantasy, to całkiem nieźle się czytało i pewnie sięgnę po część drugą. Język jest płynny, brak infantylizmu, a wilkołaki i wampiry zostały „odświeżone”, czyli brak powielanych schematów, a za to znajdzie się kilka innowacji. Co zaś do treści, to romantyczka w moim wnętrzu pragnie, by Riley przedarła się przez bariery Quinna (i żyli razem długo i szczęśliwie ;)), a męska strona mojej natury chce z nią twardych akcji tym razem w roli strażniczki. Czyli źle nie jest.
I chociaż książka nie wzbudziła we mnie wielkich ochów i achów, to z czystym sumieniem ją polecam wielbicielom fantasy, którzy nie mogą patrzeć na kolejne tomy „Nieśmiertelnych” czy innych, tytułów nie przytoczę, bo staram się nie zagłębiać i ich nie pamiętam. „Wschodzący księżyc” to coś zupełnie innego i stanowczo dla dorosłych.
Za egzemplarz książki serdecznie dziękuję Instytutowi Wydawniczemu Erica.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Jestem właśnie po jej przeczytaniu i zgadzam się z opinią że jest całkiem, całkiem :)
OdpowiedzUsuńbardzo fajna recenzja. Do tej książki niezmiernie mnie ciągnie, chyba przede wszystkim ze względu na okładkę a nie fabułę i liczę, że i mi niedługo uda się przeczytać tą powieść
OdpowiedzUsuńAle się cieszę, że Ci się podobało! Mam zupełnie irracjonalną potrzebę badania "odbioru" tej książki - pewnie dlatego, że sama jestem taką entuzjastką twórczości Keri Arthur:)
OdpowiedzUsuńJa też ją mam w swoim nowym rosnącym stosie, więc niedługo też przeczytam ;) Trochę mnie odstrasza ta ilość recenzji na jej temat na blogach, ale sama zobaczę o co w tym świecie Kerri Arthur chodzi. Moja kuzynka z USA twierdzi, że ta seria uznawana jest za jeszcze lepszą od True Blood, więc coś w tym musi być ;)
OdpowiedzUsuńWłaśnie ją czytam i mam takie samo zdanie co Ty :)
OdpowiedzUsuńMerry: :)
OdpowiedzUsuńSil: Szczęśliwie tutaj okładka nie zawodzi i w środku jest równie dobrze :).
Viv: Pewnie tak :).
Przyjemnostki: Nie, nie bój się ilości recenzji. Będzie dobrze :D. Niestety True Blood nie czytałam, więc się nie wypowiem. Ale oby, patrząc na serial ;).
Pandorcia: Fajnie, że więcej jest ludzi na plus przy tej książce. Dobrze rokuje na przyszłość :).