sobota, 30 lipca 2011
Tajemnica amuletu. Jane Johnson
Myślałam, że to romans. Lekko przygodowy, ale jednak romans. Jednak pochwały mojej mamy sprawiły, że postanowiłam ją przeczytać. I bardzo się cieszę, że to zrobiłam bo szczerze mogę powiedzieć, że to najlepsza książka, jaką w tym miesiącu przeczytałam. I chociaż muszę wyrazić swoje lekkie poirytowanie infantylnym tytułem, który - oczywiście – nie jest oryginalnym, bo oryginalny brzmi i oddaje powieść lepiej, to jednak nie będę się nim za bardzo denerwować, bo mimo wszystko pasuje i ma swoje odniesienie do treści. Jednak „Solny szlak” (org. The Salt Road) zawiera w sobie duszę tej książki. Zupełnie nie rozumiem, czemu wydawnictwa tak uparcie tworzą swoje własne tytuły… Ale mniejsza o to.
„Tajemnica amuletu” to przepiękna opowieść o pustyni, Tuaregach – ludziach, którzy nie mają swojego państwa, a ich dom jest wszędzie tam, dokąd zechcą się udać – i o przeznaczeniu, które w dziwny sposób plecie pajęczyny naszego życia. Nigdy nie wiadomo kiedy, co i jak.
Powieść jest prowadzona w dwóch na przemian opisywanych wątkach. Bohaterką jednego jest Isabelle, pół Angielka, pół Francuzka. Isabelle jest zamkniętą w sobie osobą, otoczoną szczelnie zabudowanymi przez siebie murami, nie dopuszczającą do siebie nikogo. Zraniona przez oboje rodziców znajduje schronie w sztywnej pracy księgowej. Do czasu, kiedy dostaje od ojca list i amulet znaleziony w grobowcu pradawnej królowej Tuaregów Tin Hinan. Isabelle bierze urlop i wyrusza do Maroka. Drugi wątek to historia Mariaty, tuareskiej dziewczyny, potomkini Tin Hinan, której życie tak skomplikowanie się toczy, że tylko można ją podziwiać za siłę woli i jej wnętrze, za to, jaka jest.
I chociaż jest to powieść o tych dwóch kobietach, to tak naprawdę głównym bohaterem jest właśnie pustynia i jej lud. Jane Johnson pięknie przeplata akcję z historią Tuaregów, z opisami ich stylu życia, zwyczajów i wierzeń, które zasłużyły sobie na bardzo obszerną rolę w tej książce. Autorka potraktowała je jako czynną część akcji, równie ważną co wydarzenia spotykające bohaterów.
Ja osobiście jestem zachwycona tą książką. Czytałam dość powoli, ale to tylko wzmocniło i przedłużyło przyjemność z przebywania w świecie stworzonym przez autorkę. Pustynia jest opisana tak doskonale, że można poczuć słońce rozłupujące czaszkę na pół, piach zgrzytający w zębach i suche powietrze. Można razem z Mariatą układać wiersze na piasku i jechać wielbłądem przez pustynię. Można się wspinać razem z Isabelle w marokańskich górach lub uczestniczyć w poszukiwaniach informacji o amulecie. Można również spotkać ludzi straszliwie cierpiących z powodu ran zadanych w napadach i bestialskim zachowaniu władz. Władz, które chcą wymusić na Tuaregach życie w zamkniętym państwie, w obcej religii i obyczajach. Jane Johnson stworzyła powieść, która nie tylko daje rozrywkę, ale także uświadamia o losach Tuaregów, tak nam przecież zupełnie nieznanych. Zachodnia cywilizacja traktuje ich jak turystyczną atrakcję, a jest to całkowicie niesłuszne. Więcej dowiecie się z powieści.
Książka jest zainspirowana autentycznymi faktami oraz życiem samej pisarki, która będąc Angielką poślubiła Marokańczyka. Ogromnie polecam. Warto.
„Tajemnica amuletu” Jane Johnson, wyd. Sonia Draga, Katowice 2011, str. 390
Edit: Mam wrażenie, że nawet w minimalnym stopniu nie oddałam tego, co chciałam oddać, kiedy w trakcie czytania myślałam o recenzji. Trudno. Dodam tylko, że akcję ciężko przewidzieć, a zakończenie chociaż z niby do przewidzenia to nadal jest zaskakujące.
czwartek, 28 lipca 2011
Stos co się zowie :D.
Są dni, kiedy nic się nie dzieje i tęsknimy, żeby przyszła jakaś nowa książka - jakakolwiek - a są dni, kiedy jedna po drugiej same pakują nam się w ręce. Tak mam dzisiaj z tym stosikiem, który zebrał się niemalże całkowicie bez mojej inicjatywy.
Jakie książki, każdy widzi. Ponieważ ostatnio żyję w dziwacznym pędzie, to nie będę się rozdrabniała na ich szczególne przedstawienie. Część pochodzi od wydawnictw, część z biblioteki. Te z biblioteki dzielą się na dwie części: jedne to rezerwacje, o których myślałam, że dostanę za miesiąc co najmniej, a są dostępne już teraz, a drugie to takie, które same wpadły mi w ręce kiedy na nie zerknęłam i nie sposób było im się oprzeć. Chyba zacznę lubić swoją nową bibliotekę. Niby na półkach nic nie ma, w katalogu też, a jakoś udaje się zdobyć takie ślicznotki jak dzisiejsze :).
poniedziałek, 25 lipca 2011
NIE dla GMO!
“Nie wątp nigdy, że mała grupa troskliwych ludzi mogłaby zmienić świat. Tak naprawdę to jedyna rzecz, która go kiedykolwiek zmieniła”
Margart Mead
Dziś będzie krótko, ale poważnie. Oto kilka zdjęć z trzeciego już pikniku, w którym bierzemy udział pod hasłem „Polska wolna od GMO”. Dnia 23 – 24 lipca tysiące rolników i konsumentów działających na rzecz obrony tradycyjnego i ekologicznego rolnictwa wzięło udział w wydarzeniach z okazji „Dni Tradycyjnej Wsi. Dość niszczenia żywności przez korporacje”. Była to forma ogólnokrajowego protestu przeciwko ustawie o dopuszczeniu GMO. Przed nami jeszcze kilka protestów min. w Warszawie 27. VII. 2011 o godzinie 08.00 przed budynkiem Senatu (w tym dniu Senat będzie głosował nad nową ustawą o nasiennictwie).
Niestety propozycja ustawy o nasiennictwie została już przyjęta przez Sejm :-( Teraz czas na głosowanie w Senacie, które odbędzie się 27 lipca, czyli za 2 dni. Mam wielkie obawy i wewnętrzny strach, że nasza wsi spokojna, wsi wesoła może wkrótce zamienić się nie do poznania, a my będziemy skazani tylko na żywność z GMO! Genetycznie zmodyfikowana soja, czy kukurydza jest wszędzie. Patrz: lecytyna sojowa, emulgatory, wypełniacze w wielu produktach spożywczych tj. jogurty, słodycze, ketchup i inne. Oprócz tego zwierzęta będą masowo karmione genetycznie zmodyfikowanymi paszami. Najwięcej takich upraw jest w USA i krajach Ameryki Południowej. Europejskimi liderami jest Rumunia i Hiszpania. Najpopularniejszą rośliną transgeniczną jest soja. Kolejne to: kukurydza i rzepak. Uważam, że wszyscy powinniśmy mieć świadomość tego, co jemy.
W Polsce szczególną uwagę należy zwracać, kupując olej roślinny, gdyż do jego produkcji często wykorzystuje się transgeniczną soję i rzepak. W 2006 r. Greenpeace opublikował przewodnik zakupowy „Czy wiesz, co jesz?”. Zawiera on czarną listę, na której znajdują się produkty zawierające składniki GMO. Na liście są m.in. produkty takich marek jak: Wedel, Danone, Krakus, Yano, PEK, Tygryski, Constar, Agryf, La Siesta, Mazury, Ekodrob, Suwalskie Zakłady Drobiarskie, Animex Południe, Morliny, Zakłady Mięsne „Mazury” w Ełku, Zakłady Mięsne Mazury (Grupa Animex).
Źródło: Bartosz Machalica, Przegląd (11/2008)
W tych europejskich krajach już wprowadzono zakaz upraw GMO: Francja, Włochy, Węgry, Grecja, Luksemburg, Austria, Bułgaria.
Na tej stronie możesz podpisać petycję, jeżeli nie jest Ci obojętny Twój los i Twoje zdrowie http://alert-box.org/
Post nie pochodzi ode mnie i oryginalnie znajduje się TUTAJ.
Margart Mead
Dziś będzie krótko, ale poważnie. Oto kilka zdjęć z trzeciego już pikniku, w którym bierzemy udział pod hasłem „Polska wolna od GMO”. Dnia 23 – 24 lipca tysiące rolników i konsumentów działających na rzecz obrony tradycyjnego i ekologicznego rolnictwa wzięło udział w wydarzeniach z okazji „Dni Tradycyjnej Wsi. Dość niszczenia żywności przez korporacje”. Była to forma ogólnokrajowego protestu przeciwko ustawie o dopuszczeniu GMO. Przed nami jeszcze kilka protestów min. w Warszawie 27. VII. 2011 o godzinie 08.00 przed budynkiem Senatu (w tym dniu Senat będzie głosował nad nową ustawą o nasiennictwie).
Niestety propozycja ustawy o nasiennictwie została już przyjęta przez Sejm :-( Teraz czas na głosowanie w Senacie, które odbędzie się 27 lipca, czyli za 2 dni. Mam wielkie obawy i wewnętrzny strach, że nasza wsi spokojna, wsi wesoła może wkrótce zamienić się nie do poznania, a my będziemy skazani tylko na żywność z GMO! Genetycznie zmodyfikowana soja, czy kukurydza jest wszędzie. Patrz: lecytyna sojowa, emulgatory, wypełniacze w wielu produktach spożywczych tj. jogurty, słodycze, ketchup i inne. Oprócz tego zwierzęta będą masowo karmione genetycznie zmodyfikowanymi paszami. Najwięcej takich upraw jest w USA i krajach Ameryki Południowej. Europejskimi liderami jest Rumunia i Hiszpania. Najpopularniejszą rośliną transgeniczną jest soja. Kolejne to: kukurydza i rzepak. Uważam, że wszyscy powinniśmy mieć świadomość tego, co jemy.
W Polsce szczególną uwagę należy zwracać, kupując olej roślinny, gdyż do jego produkcji często wykorzystuje się transgeniczną soję i rzepak. W 2006 r. Greenpeace opublikował przewodnik zakupowy „Czy wiesz, co jesz?”. Zawiera on czarną listę, na której znajdują się produkty zawierające składniki GMO. Na liście są m.in. produkty takich marek jak: Wedel, Danone, Krakus, Yano, PEK, Tygryski, Constar, Agryf, La Siesta, Mazury, Ekodrob, Suwalskie Zakłady Drobiarskie, Animex Południe, Morliny, Zakłady Mięsne „Mazury” w Ełku, Zakłady Mięsne Mazury (Grupa Animex).
Źródło: Bartosz Machalica, Przegląd (11/2008)
W tych europejskich krajach już wprowadzono zakaz upraw GMO: Francja, Włochy, Węgry, Grecja, Luksemburg, Austria, Bułgaria.
Na tej stronie możesz podpisać petycję, jeżeli nie jest Ci obojętny Twój los i Twoje zdrowie http://alert-box.org/
Post nie pochodzi ode mnie i oryginalnie znajduje się TUTAJ.
niedziela, 24 lipca 2011
Teatr dla aniołów. Tomas Halik
Muszę się oduczyć, by przed przeczytaniem książki mieć wobec niej jakiekolwiek oczekiwania. To mnie zawsze gubi. Wyobraźnia rozbudzona okładką lub tytułem i doprawiona opisem na tylnej okładce bardzo rzadko znajduje potwierdzenie w treści czytanej książki.
Tak niestety jest też w omawianej dzisiaj pracy Tomasa Halika „Teatr dla aniołów. Życie jako religijny eksperyment”. Ja, jak to ja, podtytuł praktycznie zignorowałam i skoncentrowałam się na aniołach. Spodziewałam się, że to będzie o aniołach od pierwszej do ostatniej strony. Myślałam, że może będzie jakieś ciekawe spojrzenie na anioły w religii chrześcijańskiej, jakie miejsce mają one w naszym życiu, jaką rolę miały w przeszłości itd. Niestety ten śliczny tytuł jest tylko metaforą dla życia w wierze (lub niewierze) religii katolickiej.
Książka zdecydowanie dla ludzi zainteresowanych teologią. Dla tych, którzy śledzą najnowsze katolickie publikacje, doniesienia z innych religii, którzy po prostu w jakimś stopniu tym żyją. Uważam, że dla nich ta praca jest niezwykle ciekawa i być może zostawi jakiś ślad w ich myśleniu i podchodzeniu do tematu religii. Ponieważ ja do tych osób nie należę, tylko się zdenerwowałam, nieco wynudziłam i przysięgłam, że nigdy więcej nie wezmę do ręki żadnej publikacji dotyczącej religii. A już szczególnie katolickiej (autor ładnie wszystko cały czas nazywa chrześcijańską religią, ale trudno nie zauważyć, że rzecz ma się generalnie katolicyzmu).
Trzeba przyznać Tomasowi Halikowi, że usilnie starał się zachować obiektywizm dyskutując o tym, jak się dochodzi do wiary, jak Bóg zdobywa (moje określenie) wiernych i czy niewierzący mogą żyć w wierze i tym podobne, ale cały czas powoływał się na nowy testament, na słowa obecnego papieża i chcąc nie chcąc, patrzył na wszystko z punktu widzenia osoby wierzącej, z góry zakładając, że istnienie Boga jest pewnością, że Biblia mówi samą prawdę, i że wszystko jest tak, jak tam jest przekazane. A najbardziej, co mnie rozśmieszyło, to następujące zdanie:
„Byli przekonani [teologowie], że niewierzący jest niewierzącym, ponieważ nie potrafi lub nie chce uznać teologicznych argumentów za istnieniem Boga, a jest tak widocznie dlatego, że pycha zabrania mu uznać autorytet Boga lub Kościoła, który Objawienie przekazuje w sposób nieomylny i arbitralny”.
A Kościół to nie jest pyszny, kiedy uważa, że posiadł wszelką prawdę i ma zawsze rację? Tego typu kwiatków jest w tej książce więcej, dlatego jako osoba nie wyznająca żadnej wiary, byłam zdrowo poirytowana takim podejściem do sprawy. Niemniej jednak jest to praca bardzo dobrze napisana, każda teza jest poparta argumentami, a autor stara się roztrząsnąć sprawę religii na każdy możliwy sposób. Tylko, że mnie nie przekonał.
Książka doskonała do nawiązania dyskusji o tym, czy Bóg jakim przedstawia go religia chrześcijańska istnieje, czy warto być wierzącym i co to w ogóle znaczy – wierzyć. Ciekawa jestem, co by wynikło, gdyby w kółeczku usadzić wierzących i niewierzących i po przeczytaniu tej książki kazać im dyskutować.
Za możliwość przeczytania tej książki dziękuję wydawnictwu Znak.
„Teatr dla aniołów. Życie jako religijny eksperyment” Tomas Halik, wyd. Znak, Kraków 2011, str.237
sobota, 23 lipca 2011
Piękna ZŁAlicja. Rebecca James
Książka przykuwa przede wszystkim tytułem, a kiedy człowiek po nią sięgnie i odwróci na drugą stronę, zostaje przyciągnięty opisem:
„Piękna ZŁAlicja” to niezwykła książka, która chwyta za gardło i porusza najgłębsze uczucia od pierwszego zdania: „Nie poszłam na pogrzeb Alicji”. To wyjątkowa proza najwyższej literackiej próby.
Mroczna, hipnotyczna opowieść przyniosła 39-letniej bezrobotnej matce czwórki dzieci z Australii z dnia na dzień miliony dolarów. Rebecca James zszokowała swoim talentem wydawców w 38 krajach. Jej opowieść o winie i karze, o toksycznej przyjaźni, o manipulacji uczuciami, o miłości prowadzącej do zbrodni przemówi do wrażliwości wkraczających w dorosłość i dorosłych czytelników.
Nie wiem czego się dokładnie spodziewałam po przeczytaniu tego opisu, ale na pewno miałam nieco zawyżone wymagania. Na pewno wyobrażałam sobie dorosłych ludzi, a nie nastolatków przed osiemnastymi urodzinami. W jakiś sposób zaważyło to na moim odbiorze książki i cały czas podświadomie żałowałam, że bohaterowie nie są starsi. Ale abstrahując od tego, książka jest dobra. Może nie zasługuje na piątkę, ale na mocną czwórkę na pewno.
W sumie autorka niczym nowym mnie nie zaskoczyła. Motywem przewodnim książki jest podskórne uczucie grozy, niepokoju, świadomość, że coś jest nie tak, ale do końca nie wiadomo co. Oczywiście wszystko to pochodzi od pięknej, złej Alicji, która zdecydowanie ma problemy psychiczne (z łatwością można wyodrębnić psychozę depresyjno-maniakalną, ale podejrzewam, że profesjonalny psychiatra rzuciłby jeszcze kilkoma chorobami) i chociaż my, czytelnicy, mamy pełną świadomość tego, że coś z nią nie tak, to główna bohaterka Katherine dopiero się tego uczy, a my sami zupełnie nie wiemy co jest przyczyną choroby Alicji.
Ta opowieść jest także prowadzona w trzech różnych trybach – przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, która jest momentem, w którym Katherine opowiada całą historię i tym samym jest właściwą teraźniejszością. Taki sposób opowiadania powoduje tylko natężenie niepokoju i wzmacnia chęć dowiedzenia się – co do cholery tak naprawdę się stało? I kiedy Alicja wreszcie zginie? Bo że zginie, to wiemy od pierwszego zdania książki. Szczerze mówiąc, nie mogłam się doczekać tego momentu, bo dziewczyna miała niesamowity talent do wnerwiania i wywoływania w czytelniku złych uczuć skierowanych ku niej samej. A kiedy już wreszcie to się stało, stało się też oczywiste dlaczego Katherine uważa, że Alicja zniszczyła dosłownie wszystko.
Być może niektórzy będą/są zachwyceni tą podskórną świadomością czającego się zła, ja niestety wolę książki „bezpieczniejsze”, a tego typu zło jestem w stanie znieść tylko w książkach fantasy, a tam z kolei prawie nigdy nie występuje (przynajmniej w tych, które ja spotykam). W swojej czytelniczej „karierze” dość się już naczytałam i naprzeżywałam tego typu klimatów i zmanierowanych, zepsutych umysłów, dlatego ta książka nie wywołała we mnie całkowitego zachwytu. Niemniej jednak nie można odmawiać autorce talentu i daru by przedstawić tak dobre profile psychologiczne postaci. Aczkolwiek przy tym też bym się kłóciła, że spotykałam lepsze.
Moim zdaniem książka jest wstanie całkowicie zachwycić „wkraczających w dorosłość” i to tych we wstępnej fazie, a czytelnicy dorośli mogą mieć większe wymagania i poczucie, że mimo generalnej świetności, czegoś zabrakło.
„Piękna ZŁAlicja” Rebecca James, wyd. Amber, Warszawa 2011, str. 342
czwartek, 21 lipca 2011
Zielona Piękność.
Zielona Piękność / The Green Beauty / La Belle Verte from FestiwalFilmówKontrowersyjnych on Vimeo.
Zapraszam do obejrzenia tego wspaniałego i prześmiesznego filmu. Może po nim inaczej spojrzycie na naszą planetę oraz życie swoje jako jednostki i życie jako całości. Gorąco polecam. Można się zrelaksować, pośmiać, a jednocześnie daje do myślenia :).
wtorek, 19 lipca 2011
Lód w żyłach. Yrsa Sigurdardottir
Książka przyprawiająca o dreszcze. Książka każąca spojrzeć przez okno, czy gdzieś za szybą nie czai się obca postać. Książka tego zabraniająca (dla własnego bezpieczeństwa). Książka tchnąca lodem, mrozem, kłującym wiatrem i krzyczącymi duszami nie mogącymi narodzić się na nowo.
Yrsa Sigurdardottir jest w tej chwili jedyną autorką skandynawskich kryminałów (a może należałoby powiedzieć powieści grozy), która sprawiła, że nie tylko zostałam przy książce, ale całkowicie ją przeżywałam. Na nieszczęście mieszkam na parterze. Na nieszczęście mam praktycznie przezroczyste zasłonki. Możecie więc sobie wyobrazić, ile razy zerkałam w okno i podskakiwałam za każdym razem jak wiatr poruszył gałęziami jaśminu. Starałam się nie czytać przed snem, w obawie aby nie przyśnił mi się Tupilak, przerażający stwór z wierzeń Grenlandczyków.
„Lód w żyłach” to mistrzowskie połączenie nauki i pradawnych legend. Każdy może sobie wybrać swoje wyjaśnienie zaistniałych wydarzeń, a i tak zawsze pozostanie „a może jednak…”.
W odległym zakątku Grenlandii prowadzone są odwierty w poszukiwaniu złóż gazu. Pewnego dnia z nieznanych przyczyn wszyscy pracownicy wracają do Islandii, odmawiając powrotu do pracy. Poza dwoma wiertniczymi, o których słuch zaginął. A pół roku wcześniej zaginęła jeszcze jedna osoba, Oddny Hildur. Prawniczka Thora, namówiona przez swojego partnera Matthew, wyrusza z nim oraz grupą specjalistów w celu wyjaśnienia wydarzeń i naprawienia sytuacji. Kiedy zdawałoby się, że zaginieni nigdy się nie znajdą, a nasi bohaterowie z pustymi rękoma wrócą do Islandii, następuje zaskakujący zwrot akcji. Ciekawa jestem ilu z tych, co książkę mają już za sobą, przewidziało wynik. Z łatwością można było podejrzewać jedną osobę. Ale…? Zgadłam w ostatniej chwili, że się pochwalę. Tuż przed rozwiązaniem.
Ta powieść to także ciekawy i smutny opis grenlandzkiej rzeczywistości. Czy prowadząc swoje codzienne życia zastanawiamy się nad wpływem naszych decyzji na tak odległe miejsca na świecie jak właśnie ta kraina lodu i śniegu? I choć to nie my podejmujemy bezpośrednie decyzje o np. zanieczyszczaniu mórz, to swoim konsumenckim trybem życia pomagamy w tym wielkim korporacjom, a to z kolei ma tragiczne skutki. Więcej nie mówię, bo książka tak doskonała aż się prosi o nie ujawnianie dosłownie niczego. Tam każde zdanie potrafi wprowadzić napięcie i prowokować nas do szukania wyjaśnienia.
Dlatego gorąco polecam, bo prosto z parnego lata przeniesiecie się w największą zimę z możliwych. A jeśli będziecie czytać po zmroku, to możliwe że i wy będziecie z niepokojem spoglądać w swoje ciemne okno, modląc się, by nie zobaczyć na nim krwawej smugi.
„Lód w żyłach” Yrsa Sigurdardottir, wyd. Muza SA, Warszawa 2010, str. 364
---
Pokażę książkę, która mnie śmieszy i to wcale nie swoją treścią (bo jej nie znam). Mowa o jednej z nowości Fabryki Słów, a mianowicie "Tae ekkejr!" Eleonory Ratkiewicz.
I opis książki:
Nigdy nie był niedźwiedziem - szerokim w barach, potężnie zbudowanym wojownikiem, jak jego ojciec. Z dzieciaka wyrósł dziki kot. Lampart - chudy, muskularny, gibki i zuchwały. Tylko włóczęgą pozostał jak dawniej. Nic nie poradzisz na to, że książę Lermett najlepiej czuje się nie w zamkowej bibliotece, sali tronowej, nawet nie na placu szermierczym, a w drodze. I właśnie w drodze się poznali. Enneari szedł tak, jak oddychał: lekko, miarowo, prężnie. Niewiele rzeczy jest przeszkodą dla elfa. Ale zabić go można. Tae Keruin - Umieram! Tae Ekkejr - Nie umrzesz! Teraz elf ma dług do spłacenia. I to go martwi. Nawet nie podejrzewa, że los już szykuje okazję do rozrachunku. Niejedną. I niejedną do zaciągnięcia nowych zobowiązań. Bo śmierć już idzie ich tropem. I nic już nie będzie jak dawniej.
Nudny jak flaki z olejem, jednakże to zaznaczone tłustym drukiem mnie śmieszy. No i okładka. Kto by przypuszczał, że Michał Szpak z X-factora znajdzie się na okładce książki? ;)
poniedziałek, 18 lipca 2011
Moje życie w Nowym Orleanie. Louis Armstrong
Ponieważ ostatnio napadła mnie miłość do Nowego Orleanu, a na razie nie może być zrealizowana wyjazdem i osobistym podziwianiem tego miasta, moja uwaga skoncentrowała się na poszukiwaniu wrażeń książkowych. Niestety ciężko o nie, nawet w formie przewodnika turystycznego. W swoich poszukiwaniach natrafiłam jednak na tę oto książkę i pełna nadziei zabrałam się za jej czytanie.
Jest to autobiografia Louisa Armstronga. Mając już pięćdziesiąt lat opisuje swoje życie, kiedy był dzieckiem i nastolatkiem w Nowym Orleanie, jak sobie radził, starając się zarobić na jedzenie (pochodził z bardzo biednej rodziny), jak wyglądało przeżycie w najbiedniejszej i najniebezpieczniejszej dzielnicy miasta „Back o’Town” oraz w jaki to sposób narodziła się miłość do muzyki i podążania jej ścieżką.
Książka jest napisana niezwykle prostym językiem, zupełnie jakby Louis nie był dorosłym mężczyzną, a wciąż pozostawał młodym chłopcem. Niemniej jednak, dzięki temu czyta się przyjemnie i z łatwością śledzimy wydarzenia z jego młodości. A jest co śledzić. Autobiografia zawiera niezliczone opisy krewkich charakterów, bójek, tak zwanych „typów z pod ciemnej gwiazdy”, prac jakich podejmował się nastoletni Louis, zabawnych sytuacji jakie spotykały jego kolegów, ludzi, którzy wywarli na niego pozytywny wpływ i samej muzyki, która była nieodłącznym elementem jego życia.
Jeśli ktoś jest zainteresowany samym muzykiem, jego osobą i chce poznać jego życie, oraz odkryć co, skąd i dlaczego, to jest to bardzo dobra książka – i być może najlepsza, bo przecież napisana przez samego Armstronga. Ja jednakże po przeczytaniu kilkudziesięciu stron zaczęłam się nią męczyć. Jak na mój gust za bardzo się rozpisywał nad każdą napotkaną na ulicy osobą (takie można odnieść wrażenie), za dużo powtarzało się opisów awantur i bójek. Należy jednak pamiętać, że czytałam tę książkę pod kątem dowiedzenia się czegoś o samym mieście, pragnęłam odczuć jego charakter, atmosferę, historię. No i dowiedziałam się – dzięki Louisowi znalazłam się w jednej z dzielnic i mogłam doświadczyć życia biednego czarnego człowieka na początku XX wieku (chociaż zniesiono niewolnictwo, w społeczeństwie nadal panował podział na lepszych i gorszych, czyli białych i czarnych – np. w tramwajach były wydzielone miejsca dla białych i zaledwie kilka na końcu tramwaju dla czarnych, a praktycznie wszyscy czarnoskórzy prowadzili życia służących i tanich robotników). Mimo to książka nie spełniła moich oczekiwań, ale po prostu spodziewałam się za dużo i trochę czegoś innego.
Polecam ją jednak fanom tego wielkiego muzyka, bo gdybym ja do nich należała, to na pewno byłabym książką usatysfakcjonowana.
„Moje życie w Nowym Orleanie” Louis Armstrong, Polskie Wydawnictwo Muzyczne 1988, str. 189
sobota, 16 lipca 2011
Za oknem cukierni. Sarah-Kate Lynch
Generalnie nie należę do pasjonatów nurtu włoskiego, czyli tych wszystkich książek o tym jakie Włochy są piękne, jak cudownie układa się tam życie i jakie niebiańskie wręcz jedzenie można spotkać na każdym kroku. Nie czytałam ani jednej książki Marleny de Blasi, czy innych z oliwkami w tytule. Raz, chyba z sześć lat temu zdarzyło mi się przeczytać zabawną powieść o parze włosko-amerykańskiej i oczywiście kuchni, wywodzącej się z Rzymu. Trzeba przyznać, że do tej pory pamiętam migawki potraw czy win, które autorka zaprezentowała, choć niektórych nie tknęłabym nawet palcem (smażone płucka i inne, brr). Ale do czego zmierzam. „Za oknem cukierni” wybrałam ze względu na to, że potrzebowałam czegoś jasnego i przyjemnego, co będzie się znacznie różniło od wszystkich książek jakie ostatnie czytam. Zabieg się udał, bo książka okazała się być cudowna, zabawna, wspaniale ironiczna, lekka, mądra, pachnąca ciasteczkami i przepełniona słońcem Toskanii. I nie, w tę włoską modę nie wpadłam. Ale po kolejne (i poprzednie) książki autorki z całą pewnością sięgnę.
Lily ma ponad czterdzieści lat, wspaniałą karierę w wielkiej korporacji, piękne mieszkanie na Manhattanie i męża od szesnastu lat, którego zazdroszczą jej wszystkie znajome rozwódki. Tak się wydaje do momentu, kiedy Lily znajduje zdjęcie przedstawiające jej ukochanego Daniela z inną kobietą i dwójką dzieci. I chociaż już sama kobieta wywołałaby u Lily szok, to dzieci powodują największy ból. Bo Lily ich mieć nie może i nie jest w stanie pojąć, jak Daniel mógł za jej plecami posiadać coś, czego ona pragnie najbardziej na świecie. Lily postanawia wyruszyć do Toskanii, chociaż co dalej – tego nie wie. Na miejscu spotyka Tajną Ligę Owdowiałych Cerowaczek, o których nie ma pojęcia, że usiłują naprawić jej życie.
Naprawdę, nie dajcie się dziewczyny długo namawiać do przeczytania tej książki. Wielokrotnie uśmiejecie się czytając opisy starczych przypadłości Cerowaczek. Autorka wykonała fantastyczną robotę, pokazując starość z nieco innej strony, prawdziwie, ale z poczuciem humoru. W dodatku często jest to podszyte delikatnym wzruszeniem, co dodaje wartości. I to tak naprawdę tyczy się całej powieści, nieważne czyj wątek jest omawiany. Sarah-Kate Lynch wspaniale połączyła ból, nadzieję, zawód i rozpacz z prozą życia, z jego jasnymi stronami, z miłością, pomocą i przyjaźnią. A co za tym idzie, wytworzyła się wspaniała warstwa humoru pokrywająca każdą stronę. Autorka pokazała też, że nigdy nie ma zła i dobra, czerni i bieli. Zawsze jest coś pomiędzy, bo nikt nie jest zły do cna i wystarczy tylko wyrazić chęć zrozumienia, by móc naprawić stosunki z tą osobą.
Co zaś się tyczy tytułowej cukierni… Mmm… Mam wrażenie, że wciąż czuję zapach cantucci wyrabianych przez siostry Violettę i Lucianę. Dla ciekawskich na stronie autorki znajduje się przepis na te smakowite ciasteczka. Podsumowując, książkę polecam, gdyż na kilka godzin rozświetli wasze życie, zabierając do małego miasteczka w ciepłej Toskanii, gdzie nikt nie ma pojęcia co to są płatki owsiane.
„Za oknem cukierni” Sarah-Kate Lynch, wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 2011, str. 276
piątek, 15 lipca 2011
Stosik plus parę słów.
Powiedzmy, że to stosik lipcowy, aczkolwiek ostatnio ze stosami u mnie krucho. Nie z powodu braku nowych książek, ale tego, że przychodzą w jakichś dziwnych, odległych od siebie odstępach i zanim zdążą przyjść kolejne, to te początkowe zostały już przeczytane... Tak też nie inaczej jest z tym stosikiem, gdzie pierwsze dwie książki będę dosłownie za chwilę recenzowane i pewnie jutro owe recenzje się pokażą. Wybaczcie masło maślane, jeśli takowe jest, a mam wrażenie, że tak, ale strasznie mnie głowa boli i trochę ciężko mi się myśli i składa logiczne zdania. Wracając do stosiku. Za jakiś tydzień, no maksymalnie dwa przyjdą do mnie kolejne książki, ale już mi się nie chciało czekać, bo znów bym połowę tego co dzisiaj zdążyła przeczytać. Also. O dwóch pierwszych się nie wypowiadam, dalej mamy "Teatr dla aniołów" Tomasa Halika. Zwykle nie czytam książek z Bogiem, religią i tematami pokrewnymi na pierwszym planie, ale ta jakoś mnie zaciekawiła. Podobno to trochę inne spojrzenie na te tematy. Pod spodem "Dziedzictwo Nowoorelańskie" Alexandry Ripley. Romans, ale kupiłam tę książkę z powodu tytułu i miejsca akcji. Nawet nie wiecie, jak ciężko znaleźć książki o Nowym Orleanie. W zasadzie takie nie istnieją. Muszę się posiłkować takimi powieściami. Ale podobno dobra. "Lód w żyłach" Yrsy Sigurdardottir. Jeszcze nigdy nie spodobała mi się żadna książka z popularnej od dłuższego czasu literatury skandynawskiej. Ale recenzja Mary sprawiła, że postanowiłam spróbować raz jeszcze. "Sezon czarownicy" Natashy Mostert to coś, co zgarnęłam dzisiaj z bibliotecznej półki po jednym rzucie oka na okładkę, nawet nie zastanawiając się nad treścią. Cóż, czarownice tak na mnie działają. Ostatnia jest "Piękna ZŁAlicja" Rebecci James. Tyle pozytywnych recenzji, to trzeba przeczytać, choć miałam na nią ochotę już wcześniej.
Jak widzicie szablon znów zmieniony. Jak się nie podoba lub coś wam przeszkadza, to powiedzcie. Zmieniłam go bo ostatnio jakoś tak daleko jestem i nie odczuwam tego przyciągania oraz lekkiego kręćka na punkcie książek i naszego blogowego światka. Można powiedzieć, że się stęskniłam i postanowiłam podziałać, aby znów ten ognik zaczął płonąć. Może wynika to stąd, że na wielu blogach ogłoszone są urlopy, każdy gdzieś wyjeżdża, a ja sama z kolei też mam na razie co innego na głowie. Mimo to nie lubię, kiedy czytam książki wolniej niż zwykle, bez tego wewnętrznego napędu i chęci. W dodatku ostatnio co książkę zacznę, to przerywam po jakimś czasie, bo w ogóle nie jest w stanie mnie wciągnąć. Czy to coś ze mną nie tak, czy na takie książki trafiam... Oby dzisiejszy stosik to zmienił. No i nie mogę narzekać, "Za oknem cukierni" okazała się bardzo fajną powieścią. Także, mam nadzieję, że od tego momentu będzie tylko lepiej. A jeśli blog wydawał się ostatnio bez życia (tak jak i ja sama) to wybaczcie.
Mam też do was pytanie. Czy ktoś może mi wyjaśnić jak dodać podstrony bloga do paska stron? Chciałabym to zrobić, bo mam fajny pomysł (tak mi się przynajmniej wydaje ;p) i za cholerę nie mogę tego rozwikłać, choć jakaś durna instrukcja tam jest. Będę bardzo wdzięczna za pomoc.
środa, 13 lipca 2011
Claude i Camille. Stephanie Cowell
Lenistwu i nerwom stało się zadość (stres raczej nie pomaga się skupić) i teraz, kiedy nic nie stoi na przeszkodzie, mogę wreszcie zrecenzować tę piękną książkę. Określenie „piękna” odnosi się bardziej do okładki i wydania (idealna czcionka i ogólnie taki klimat stworzony przez idealną wielkość stron, rozmieszczenie akapitów…), bo choć treść jak najbardziej zalicza się do tych wartych przeczytania i pozostawia po sobie emocje, to jednak warunki materialne z jakimi Claude borykał się przez większość życia do pięknych nie należą.
„Claude i Camille” to opowieść o dwójce ludzi, którzy pomimo sprzeciwu rodzin, różnicy pochodzenia i wielu wydarzeń w późniejszych latach, kochali się nad życie i wygrali tę walkę – walkę o swoją miłość. Choć jak wiadomo nic nigdy nie jest usłane różami i ktoś, kto książkę czytał, mógłby się ze mną nie zgodzić i upierać, że przecież w pewnym sensie przegrali… To także opowieść o powstaniu impresjonizmu, o walce o przeżycie i uznanie dla swojej sztuki, jaką młodzi malarze toczyli każdego dnia. Monet, Renoir, Pissaro, Manet, Bazille, Sisley… Oprócz pierwszoplanowej historii, w tle mamy właśnie tę grupkę przyjaciół, a także wspaniałe tło, jakim jest dziewiętnastowieczny Paryż ze swoją atmosferą oraz nadchodzącą wojną z Prusami.
Jestem tą książką zachwycona z jednego i podstawowego powodu: Stephanie Cowell tak plastycznie wszystko odtworzyła, tak wiarygodnie opisała życie Moneta, że nie tylko zabrała mnie w tamten świat, ale go przybliżyła i nazwisko Claude Monet nabrało realistycznego znaczenia, tak go pozbawionego, kiedy figuruje w jakimś szkolnym podręczniku. Po przeczytaniu książki natychmiast poszperałam w Internecie, żeby zobaczyć na własne oczy obrazy, które autorka przedstawiła w książce i dzięki temu dowiedziałam się, że jeden z synów Moneta zmarł w roku 1966. To z kolei sprawiło, że malarz i jego dzieje stały się jeszcze bardziej realne, bo przecież jego wnukowie i zapewne prawnukowie wciąż żyją w naszych czasach. Historia stała się życiem i za to uwielbiam tę książkę. Rzadko jest mi dane odczuć historię właśnie w ten sposób. Częściej jest to tylko kilka zdań na papierze, nic nie znaczących.
Oczywiście zdaję sobie sprawę, że biografia tego sławnego impresjonisty została zbeletryzowana, a zdania włożone w usta bohaterów wymyślone i podciągnięte do sytuacji, niemniej jednak ta książka jak nic innego przybliżyła mi świat impresjonistów. W dodatku czyta się szybko i ani razu się nie nudziłam. Także polecam, bo warto przeczytać „Claude’a i Camille” zarówno jako zwykłą powieść o zabarwieniu romansowym jak i jako biografię. Takie jest przynajmniej moje własne zdanie.
“Claude i Camille” Stephanie Cowell, wyd. Bukowy Las 2011, str. 382
czwartek, 7 lipca 2011
Czyste szaleństwo. Charlaine Harris
Tym, którzy czytali „Czysta jak łza” nie muszę przedstawiać Lily Bard, jednakże dla tych, którzy jeszcze nie mieli okazji jej poznać powiem o niej parę słów. Lily jest dwudziestokilkuletnią mieszkanką Shakespeare. Na życie zarabia sprzątaniem, w czasie wolnym czyta, ogląda filmy, ale przede wszystkim ćwiczy na siłowni i trenuje karate. Od czasu do czasu z kimś się spotyka, a trzeba powiedzieć, że chętnych kandydatów nie brakuje. Ma bolesną przeszłość, o której woli nie wspominać, a także dużo wie o swoich pracodawcach – cóż, porządkuje ich domy, a te jak wiadomo są obrazem swoich właścicieli.
W „Czystym szaleństwie” wszystko wydaje się być czystym przypadkiem, między innymi wszechobecna Lily, zawsze na posterunku by zaskoczyć niczego nie spodziewających się ludzi. Tak myślą oni, bo nasza bohaterka naprawdę znajduje się wszędzie przez przypadek, po prostu żyjąc. Czy jednak Del Packard rzeczywiście przez przypadek upuścił sobie sztangę na szyję, tym samym miażdżąc sobie gardło? W dodatku jest to już trzecie zabójstwo w niezbyt od siebie odległym czasie. Żadna ze spraw niby się ze sobą nie wiąże, ale… Lily, chcąc nie chcąc, główkuje nad rozwiązaniem, a w między czasie próbuje rozwiązać problem zbyt wielu mężczyzn w swoim życiu.
Gdzieś, w jakiejś innej recenzji, przeczytałam, że „Czyste szaleństwo” jest mocno spokojniejsze od pierwszej części, żeby nie powiedzieć nudne. Ja niczego takiego nie dostrzegłam. Owszem, różni się od „Czystej jak łza”, ale ani negatywnie, ani pozytywnie. Tym razem autorka postawiła na mroczniejsze klimaty, bardziej nowoczesne, a mniej w stylu kryminałów Agathy Christie. Tym razem mamy mnóstwo broni palnej, wielkich osiłków, ran ciętych, kłutych, postrzałowych… Dzieje się naprawdę dużo, szczególnie od środka do końca powieści. W pierwszej części bardziej koncentrujemy się na życiu uczuciowym Lily, co nie jest złe, bo niejako mi ulżyło, że już nie jest z X, nad Y się zastanawia, a w między czasie podrywa ją Z, z wzajemnością. Pan Z najbardziej mi do Lily pasuje i mam nadzieję, że wytrwa trochę dłużej niż jedną książkę. Ciekawą rólkę dostał tu też Bobo, syn państwa Winthropów, u których Lily pracuje. Lubię chłopaka. Co jeszcze z nowości? Dużo się dzieje u mieszkańców „Apartamentów Ogrodowych”, ale tego już sami musicie się dowiedzieć.
Charlaine Harris może nie pisze genialnie, może nawet nie porywa, ale ma taki specyficzny styl, który pomimo prostoty i niewyszukanych pomysłów i tak się podoba i chce się sięgać po jej kolejne książki, ot tak, dla przyjemności. Co też niniejszym uczyniłam :).
Książkę otrzymałam od Znak Litera Nova.
„Czyste szaleństwo” Charlaine Harris, wyd. Znak Litera Nova, Kraków 2011, str. 274
poniedziałek, 4 lipca 2011
Bezzmienna. Gail Carriger
Uwielbiam serię Gail Carriger, jest fantastyczna. Okładka każdej książki przyciąga wzrok i oczywiście się podoba. W dodatku kolorystyka jest świetna, a zawsze zwracam na to uwagę. A treść! Treść jest pyszna i smaczniejsza z każdą kolejną stroną.
W drugiej części przygód Alexii Tarabotti, teraz lady Woolsey, znów mamy nieodzowną parasolkę (oczy wam wyjdą na wierzch z powodu jej, ekhem, urody i nie tylko), jeszcze głupszą – ok., będę milsza – zwariowaną Ivy, słowne utarczki hrabiego i hrabiny Woolsey oraz mega dawkę humoru. Do tego poznacie pewną uroczą lesbijkę, nowy cud techniki eterografor oraz odbędziecie podróż do szarej i deszczowej Szkocji, która ku rozczarowaniu Ivy wygląda zupełnie jak Anglia (a przecież to taki daleki i dziki kraj!). Tym razem Alexia zmierzy się z plagą humanizacji, która dotknęła pewien region Londynu i wytępiła wszystkie duchy oraz sprawiła, że wampiry i wilkołaki stały się śmiertelne, tracąc wszystkie swoje nadprzyrodzone atrybuty. Oczywiście nie trzeba wspominać, że główną podejrzaną jest ona sama, jedyna bezduszna w Królestwie.
Uwielbiam tak bardzo tę serię dlatego, że autorka ma świetne poczucie humoru, które przejawia się ciętymi odzywkami bohaterów, dowcipnymi opisami sytuacyjnymi oraz w stworzeniu charakterów postaci, a tym samym ich zachowań. No bo weźcie taką Ivy, której brak rozumu oraz uwielbienie do najbrzydszych kapeluszy świata stały się już niemalże legendarne, albo… Channinga Channinga z Channingów chesterfieldzkich. Więcej nie mówię, po co psuć niespodziankę.
Kolejnym plusem jest niesamowita konstrukcja świata, wiktoriańska Anglia umieszczona chyba w równoległym planie, bo niby wszystko jest nam znajome i normalne, ale nie do końca (pomijając oczywiście jawne wampiry, duchy i wilkołaki). Nie wiem, może pisarka interesuje się co nieco techniką lub dawnymi wynalazkami, bo sporo ich tutaj i to między innymi one są tak ważnym elementem tła powieści.
A największą chyba zaletą jest to, że według mnie, druga część, czyli „Bezzmienna”, jest zdecydowanie lepsza od „Bezdusznej” i to ona zaważyła na moim dającym się odczuć uwielbieniu. O wiele lepsze tempo (może z powodu podróży), żywsze dialogi i postać Alexii, której znacznie lepiej pasuje tytuł hrabiny niż starej panny. No i odkrywamy nowe cechy bezdusznych, którzy okazują się być jeszcze ciekawszym gatunkiem, niż przypuszczano.
Muszę też koniecznie powiedzieć to: zakończenie zupełnie mnie ścięło z nóg, chyba nikt by takiego czegoś nie przypuszczał i z całą pewnością zmusza nas ono do przeczytania kolejnej części, niestety jeszcze nie wydanej, ale sądząc po ostatnich wydarzeniach mogę ją już z góry polecić. Także z wyprzedzeniem zapraszam na „Bezgrzeszną”, oczywiście po uprzednim przeczytaniu „Bezdusznej” i „Bezzmiennej”. Myślę, że wielbiciele paranormalnych powieści się nie zwiodą, ponieważ Gail Carriger pokazuje nam, że jeszcze można być oryginalnym, a ci, którzy za tym gatunkiem nie przepadają, być może zmienią zdanie. Polecam.
Książka od Prószyński i S-ka, dziękuję :).
"Bezzmienna" Gail Carriger, wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 2011, str. 318
sobota, 2 lipca 2011
I love you even when it rains.
Do istniejących już szablonów w bloggerze zostały dodane nowe tła, niektóre bardzo ładne, efektowne... Nie wiadomo na co się skusić. Na razie jest tak, jak widzicie, możliwe, że za tydzień będzie znowu inaczej. Lubię zmieniać szablony. Zauważyłam, że 3/4 zmian przebiega wtedy, kiedy mam raczej kiepski humor, jak dzisiaj. Bardzo lubię deszcz, chłodne temperatury... Ale dzisiaj jakoś przydałoby się słońce, szczególnie, że człowiek zawalony jest mnóstwem kłopotów, na które na razie nie ma lekarstwa. W każdym razie w domu cicho, wyjść też nie bardzo się chce... Stos książek coraz wyższy, ale jakoś mnie do nich nie ciągnie, choć zdawałoby się, że właśnie powinno, w końcu to idealny dzień na zakopanie się pod kołdrą z kubkiem herbaty z cytryną i książką, podczas gdy lampka robi za słońce. Mam nadzieję, że wy macie lepszy dzień. A humor trochę poprawiają mi te dwie piosenki. Mają bardzo pozytywną energię :).
Subskrybuj:
Posty (Atom)