czwartek, 31 marca 2011
LOSOWANIE!!! Zapraszam :).
Ponieważ otrzymałam od Znaku dwa egzemplarze tej książki, postanowiłam zorganizować konkurs, byście i Wy mieli szansę przeczytania wspaniałych opowieści o Deweyu. Jestem pewna, że wszyscy wielbiciele kotów będą zachwyceni, a może również skuszą się na nią nie-wielbiciele? :) Zapraszam do wzięcia udziału!
Magiczna historia kota Deweya, którego w mroźną noc w metalowej skrzyni na książki odnalazła i przygarnęła Vicki Myron, oczarowała tysiące czytelników na całym świecie. Dzięki tej opowieści wielu ludzi zrozumiało, że choć ich życie często jest ciężkie i dramatyczne, to nigdy nie powinni tracić optymizmu i nadziei na lepsze jutro. Wystarczy uważnie wsłuchać się w kocie mruczenie, zanurzyć rękę w mięciutkiej sierści i zrozumieć, że obok nas znajduje się prawdziwy koci skarb. Dziewięć wcieleń kota Deweya to nowe, nieznane jeszcze opowieści o niezwykłym kocie oraz jego kocich przyjaciołach, którzy odmienili życie swoich właścicieli.
Dzięki tej książce odkryjecie Deweya w każdym kocie, którego obdarzycie choćby odrobiną ciepła!
Premiera 7 kwietnia. Jeśli chcecie otrzymać tę książkę, wystarczy, że wpiszecie się w komentarzu. Mam również prośbę, by poinformować o tym konkursie na swoim blogu.
Dla mieszkańców Warszawy informuję o spotkaniu "Akademia Kota Deweya". Goście spotkania będą mieli niepowtarzalną okazję, aby podzielić się opowieściami o swoim pupilu, wziąć udział w konkursie fotograficznym na zdjęcie najmilszego kota oraz wysłuchać znanego lekarza weterynarii dr Joanny Karaś-Tęczy. Spotkanie poprowadzi Katarzyna Dowbor.
7 kwietnia, Księgarnia Bagatella, ul. Bagatela 14, Warszawa, godz. 18.
W imieniu wydawnictwa Znak zapraszam wszystkich na to spotkanie :).
A mój konkurs trwa do 9 kwietnia, do godziny 20.00. Powodzenia!
środa, 30 marca 2011
Rudowłosa. Jaye Wells
Nawet nie wiecie, z jak wielką ulgą przyjęłam to, że ta książka jest dobra. Może nie doskonała, nie najlepsza, ale dobra. Ostatnio niemalże nie mam co czytać z mojego ulubionego gatunku, ponieważ wszystko jest infantylne, sweet, zbyt zdziera pomysły z innych i przez to jest nudne. Nie wspominając o czasem kiepskim stylu autorki. A tu niespodzianka, której nawet nie oczekiwałam. „Rudowłosa” zawsze przyciągała mój wzrok na księgarnianych półkach, ale nigdy nawet nie przeczytałam do końca jej opisu na tylnej okładce. Według mnie była to kolejna książka niczym nie różniąca się od innych. I poniekąd tak jest, ale sposób jej napisania, ciekawa fabuła i tylko drobny wątek romantyczny dla podsycenia atmosfery sprawiają, że dla mnie wzniosła się ponad innymi, nawet nad takim „Wschodzącym Księżycem”, który też ma te zalety, że jest nieco inny. Ale „Rudowłosa” po prostu bardziej mi się spodobała.
Uważam, że jest świetnie nakreślony wątek wewnętrznej walki Sabiny, do której powoli z trudem dociera, że nie ma komu ufać. Że najbliższa rodzina wcale nią nie jest. Że przeszła pranie mózgu i została wykorzystana jako maszynka do wypełniania rozkazów swojej babci, Domini. Jest to bardzo dobrze opisane, niezwykle naturalnie, ale bez dłuższych wywodów, które mogłyby nas znużyć. Podobało mi się też, że razem z Sabiną nie wiedzieliśmy komu ufać. Czy Clovisowi – pół demonowi, pół wampirowi, który chciał usunąć Dominie z ich stanowiska? Czy może jednak jej babce? Może to wcale nieprawda, nie jest taka zła? A może magowi, który rozpoczął znajomość z Sabiną od jej śledzenia? A czy jej współlokatorka wróżka naprawdę jest taką trzpiotowatą przyjaciółką, za jaką chce uchodzić? Z grubsza oczywiście wiedziałam kto jest zły, a kto dobry, ale nie było do końca tak jasno wytłumaczone. No i pomyliłam się co do jednej postaci i powiem szczerze, że jestem zdumiona, bo spodziewałam się czegoś przeciwnego.
Jestem przeszczęśliwa, że to dopiero pierwszy tom, że poznam dalszy ciąg życia Sabiny, bo jest co śledzić. Muszę też wspomnieć o świetnym poczuciu humoru tej powieści, o moim ulubionym bohaterze demonie Giguhlu, bez którego ta książka chyba nie byłaby taka sama. Oraz – panie i panowie – nareszcie zostałam oświecona dlaczego wampiry spalają się na popiół, kiedy się je zabije. Od dłuższego czasu rozważałam tą kwestię, bo nie ma nic logicznego w tym, że ciało nagle staje w płomieniach. Otóż, autorka wyjaśniła to tak: „Ciało (…) buchnęło płomieniami wywołanymi przez metafizyczne tarcie towarzyszące opuszczaniu go przez duszę”. Nie wiem, czy to wyjaśnienie kogoś zadowoli, ale mi się podoba. To pierwsze w miarę rozsądne objaśnienie, jakie spotkałam. Pomińmy już dalszą kwestię, dlaczego dusza opuszcza ciało po spotkaniu akurat z drewnem jabłoni….
Książkę gorąco polecam. Jest pyszna, smakowita i wciąga. Chyba nawet ją sobie kupię. A, na końcu znajduje się krótki wywiad z autorką. Taka ciekawostka.
„Rudowłosa” Jaye Wells. Rebis, 2010.
---
Jutro zapraszam na nowy konkurs :).
poniedziałek, 28 marca 2011
List Japonki Ann z Sendai, opisujący życie w Japonii po trzęsieniu ziemi
List z Sendai, Japonia, od Ann
Hello moja kochana rodzino i przyjaciele!
Po pierwsze chciałbym podziękować bardzo za Waszą troskę o mnie. Jestem bardzo wzruszona. Chciałbym również przeprosić za ten ogólny komunikat do was wszystkich. Ale wydaje się to najlepszym sposobem w tym momencie, aby moja wiadomość dla was byla taka.
To co sie dzieje tu w Sendai jest raczej surrealistyczne. Ale jestem błogosławiona mając wspaniałych przyjaciół, którzy pomagają mi bardzo. Ponieważ moja buda jest nawet bardziej godna tej nazwy, teraz zatrzymałam się w domu przyjaciół. Dzielimy się dostawami, takich jak woda, żywność i podgrzewane nafty. Śpimy jak śledzie w beczce w jednym pokoju, jemy przy świecach, dzielimy się opowieściami. Jest ciepło, przyjaźnie, pięknie.
W ciągu dnia pomagamy sobie posprzątać bałagan w naszych domach. Ludzie siedzą w swoich samochodach, patrząc na wiadomości w ich nawigacji ekranach lub stoja w kolejkach aby uzyskać wodę pitną, kiedy źródło jest otwarte. Jeśli ktoś ma bieżąca wode w domu, wystawiaja na zewnatrz informacje ze maja wode, aby ludzie mogli sobie wypełnic swoje dzbanki i wiadra. Dziwne niesamowicie, gdzie jestem nie doszło do grabieży, ludzie nie wciskają sie do kolejek. Ludzie opuszczają swoje otwarte drzwi do swoich domow, ponieważ jest tak bezpieczniej, gdy trzęsienie ziemi nadchodzi. Ludzie wciąż powtarzają, "Och, to jest to, jak to było w dawnych czasach, kiedy wszyscy sobie pomagali innym ".
Trzesenia ziemi przychodza dalej. Ostatniej nocy przychodzily co 15 minut. Syreny są stałe i śmigłowce często przelatuja nad głową. Mielismy wodę na kilka godzin w naszych domach ostatniej nocy, a teraz jest na pół dnia. Elektryczność przyszła po południu. Gazu dalej jeszcze nie ma.
Ale wszystko to zalezy od okolicy. Niektórzy ludzie mają te rzeczy, inni nie. Nikt nie myl sie przez kilka dni. Jestesmy brudni, ale są dużo ważniejsze problemy niż te, dla nas.
Uwielbiam to oczyszczanie z nieistotnych rzeczy. Zycie w calej pełni na poziomie instynktu, intuicji, opieki, co jest niezbędne do przetrwania, nie tylko dla mnie, ale dla całej grupy.
Dziwne równoległe wszechświaty sie wydarzaja. Domy w wielkim nieladzie w niektórych miejscach, a tu dom z koldrami lub praniem suszacymi sie na słońcu.
Ludzie w kolejce do wody i żywności, a tu kilka osób wychodzi na spacer ze swoimi psami.
Wszystko to dzieje się w tym samym czasie.
Inne nieoczekiwane dotyki piękna są po raz pierwszy, cisza w nocy. Nie ma samochodów. Nikogo nie ma na ulicach. I niebo w nocy jest rozgwiazdzone. Zazwyczaj możemy obserwować dwie gwiazdki, ale teraz całe niebo wypełnione. Góry są solidne wSendai i w rześkim powietrzu możemy zobaczyć ich sylwetki na tle nieba wspaniale.
A japończycy sami w sobie są tak cudowni. I chodze do mojego domu, aby sprawdzić go codziennie, a teraz, aby wysłać e-mail bo przyszla energia elektryczna, a znalazlam pożywienie i wode przy wejściu. Nie mam pojęcia, od kogo, ale jest, istnieje. Starcy w zielonych czapkach chodza od drzwi do drzwi sprawdzając, czy każdy jest OK. Ludzie rozmawiaja z kompletnie obcymi pytajac, czy potrzebują pomocy. Nie widać żadnych oznak strachu. Rezygnacja, tak, ale strach lub panika, nie.
Mówią nam, ze możemy spodziewać sie wstrząsów wtórnych, a nawet innych dużych wstrząsów, na kolejny miesiąc lub więcej. I dostajemy ciagle wstrząsy, walcowanie, drżenia, dudnienia. Jestem błogosławiona w tym miejscu gdzie mieszkam w Sendai, że część jest nieco podwyższona, nieco mocniejsza niż w innych częściach. Tak więc, jak dotąd obszar ten jest lepszy niż inne.
Ostatniej nocy maz mojej przyjaciolki przyszedł ze wsi, przynosząc żywność i wodę.
Znowu Blogoslawienstwo.
Jakoś tym razem zdaję sobie sprawę z bezpośredniego doświadczenia, że rzeczywiście zachodzi ogromny kosmiczny skok ewolucyjny, który ma miejsce na całym świecie w tej chwili. I jakoś tak odczuwajac wydarzenia obecne w Japonii, czuję, ze moje serce otwiera sie bardzo szeroko.
Mój brat zapytał mnie czy czuje się taka mała, z powodu wszystkiego, co się dzieje. Nie, nie czuje sie mala. Raczej czuje się jako część czegos co się dzieje co jest dużo większe niż ja.Ta fala narodzin (na calym świecie) jest ciezka, a zarazem wspaniała.
Dziękuję ponownie za opieke i miłości do mnie, z miloscia z powrotem, do was wszystkich,
Ann
niedziela, 27 marca 2011
Wiedźma z Wilżyńskiej Doliny. Anna Brzezińska
„Wiedźma z Wilżyńskiej Doliny” to zbiór opowiadań o Babuni Jagódce, wioskowej wiedźmie i całej wsi, w której Babunia niejednokrotnie namieszała, ale też i pomogła. Opowiadania płynnie się łączą, tworząc ciągłą opowieść, co pomagało mi przetrwać gatunek, którego nie lubię, czyli właśnie opowiadania. Całość dzieje się w fikcyjnym świecie, ewidentnie opartym na naszym gdzieś w okolicach Średniowiecza, jak i na wnikliwej analizie wiejskiej mentalności. Anna Brzezińska stworzyła lekko ironiczny i komediowy obraz mieszkańców wsi jak i warstwy rządzącej, czyli wszelkich panów i książąt.
Sama Babunia, główna bohaterka opowiadań, trzyma się na uboczu w swojej chatce, nie lubi być mieszana do życia sąsiadów, a każdy przyjezdny bierze ją za żebraczkę. Należny sobie szacunek otrzymuje od mieszkańców Wilżyńskiej Doliny, którzy szukają jej pomocy, kiedy mają problemy, na co dzień obchodząc się niczym z śmierdzącym jajkiem ze strachu, żeby nie zamieniła np. w świnię… Babunia często używa magii, ale częściej zwykłego sprytu, dzięki czemu sprawia wrażenie jedynej inteligentnej tam osoby. I bynajmniej nie należy dać się zwieść słodkiemu brzmieniu określenia „Babunia”. To złośliwa starucha, która nigdy nie przepuści okazji, by coś dla siebie uzyskać, chociaż ostatecznie ma dobre serce.
Autorka pisze dobrze, bardzo się starała – wszystko jest napisane i mówione językiem staropolskim i gwarą, dzięki czemu od razu zostajemy przeniesieni do tamtego świata. I niby nie mam się do czego przyczepić, ale jakoś zbiór tych opowiadań mnie nie porwał, choć kilka pierwszych historii mi się podobało. Jednak im dalej, tym coraz trudniej przyswajałam sobie treść i dawało o sobie znać znużenie. Mam kilku takich polskich autorów, którzy choć piszą w porządku i nawet mi się podoba, to prędzej czy później znudzę się i nie potrafię wytrwać do końca. Tutaj wytrwałam – trzy ostatnie opowiadania przerzucając co kilka stron.
Dlatego trudno mi stwierdzić, czy polecam. Nigdy się nie zachwycałam powieściami Anny Brzezińskiej, chociaż swoich fanów na pewno ma. Ocena taka mieszana.
----
Czy ktoś jeszcze nie lubi zmiany czasu? Wiem, że za parę dni się przyzwyczaję, ale nienawidzę takiego mieszania moim trybem życia. Cały dzień się dzisiaj wszystkich pytam, która godzina, bo nie wiem, czy mam zmienioną, czy nie, nie potrafię pojąć co kiedy następuje, wyjaśnienia o cofaniu wskazówek i większej/mniejszej ilości dnia do mnie nie trafiają i tylko chodzę zła, że się nie wyspałam ;p. I wciąż jest jasno! Ja jestem przyzwyczajona do czasu zimowego, a nie takiego walenia słońcem po oczach i ekranie laptopa. Bo ja lubię jak jest ciemno... :].
sobota, 26 marca 2011
Przeczytaj dziś, zanim nadejdzie Jutro.
Ostanie badania czytelnictwa potwierdzają tezę, że Polacy przestają czytać. Szkoła – najbardziej naturalne miejsce – nie wyrabia nawyków czytelniczych – co trzeci uczeń i student nie sięgnął w ubiegłym roku po książkę.
Musimy to zmienić! Znak, jako wydawnictwo gromadzące wokół siebie środowisko wybitnych pisarzy, filozofów i naukowców, czuje się szczególnie zobowiązany do promocji kultury czytania. Dlatego przed zbliżającym się Światowym Dniem Książki rozpoczniemy akcję wspierającą czytelnictwo wśród młodzieży Przeczytaj dziś, zanim nadejdzie Jutro.
Zainspirowały nas działania, jakie przeprowadzono w Szwecji w ramach Läsrörelsen [Ruch Czytelnictwa]. Jego twórcy uznali, że wysoki poziom kultury czytania jest niezbędnym warunkiem istnienia demokracji. Początkowo była to inicjatywa intelektualistów i edukatorów, jednak z czasem akcja nabrała rozpędu i włączyły się w nią kolejne instytucje, ministerstwa i rząd Szwecji.
W trakcie projektu uruchomiono ponad 120 programów, w tym Ge dina barn ett språk, czyli Dajmy dzieciom język.
Dzieci i młodzież poproszono o wybranie książek, które mają największe szanse, by zachęcić ich rówieśników do czytania. "Jutro" Johna Marsdena znalazła się w tym zestawieniu jako jedyna książka spoza Szwecji. Właśnie dlatego zdecydowaliśmy się rozpocząć akcję w momencie wydania tej książki w Polsce.
Akcję przeprowadzono także w miejscach niekojarzonych dotąd z czytaniem – wybrane tytuły były między innymi dołączane w McDonald's do zestawów Happy Meal. Łącznie rozdano 1,2 mln egzemplarzy książek.
Przedstawiliśmy nasz projekt uczniom i nauczycielom. Rozmawialiśmy z młodzieżą o tym, co podoba im się w książkach. Dyskutowaliśmy z pedagogami o tym, jak mogą wykorzystać Jutro do rozmowy o uniwersalnych wartościach. Chcemy pokazać, że można o tych wartościach mówić współczesnym, przystępnym językiem. Że lektury szkolne nie muszą być nudne, a czytanie może być po prostu fajne.
W wyniku współpracy z dr Gabrielą Olszowską, recenzentką ministerialną i dyrektor krakowskiego gimnazjum, powstał szereg materiałów dydaktycznych ułatwiających przeprowadzenie lekcji [m.in. z języka polskiego, języka angielskiego, wiedzy o społeczeństwie].
W ramach akcji chcemy przekazać każdemu gimnazjum i szkole ponadgimnazjalnej zestaw materiałów edukacyjnych, egzemplarz powieści Johna Marsdena "Jutro" oraz materiały informujące o konkursie dla uczniów – przesłane materiały stanowić będą komplet narzędzi potrzebnych do przeprowadzenia lekcji.
Kontaktujemy się już ze szkołami, które bezpośrednio zapraszamy do wzięcia udziału akcji – skontaktowaliśmy się już z ponad dwoma tysiącami gimnazjów.
Wszystkie osoby, które chciałyby zgłosić swoją szkołę do udziału w akcji, prosimy o kontakt mailowy: jutro@znak.com.pl
Wkrótce ruszy również oficjalna strona www.seriajutro.pl
Według mnie książka zapowiada się świetnie, oglądałam również trailer filmu i na pewno będzie to coś ciekawego :). A sama akcja wspaniała i oby takich więcej :). Zapraszam wszystkich do udziału.
piątek, 25 marca 2011
Bezradnik małżeński. Polly Williamson
Sadie ma męża i trzyletniego synka. Pracuje na pół zmiany jako florystyka. Jej mąż pracuje w dużej firmie i zarabia adekwatne pieniądze. Wydawałoby się, że mają wszystko. Tylko dlaczego coraz częściej się mijają, nie rozumieją, obwiniają?
Plusem tej książki jest to, że nie opowiada ona kolejnej historii, gdzie porzucamy żabę, która się księciem nie okazała i znajdujemy natychmiast tego jednego jedynego. Nie. Sadie postanawia uratować swoje małżeństwo, a walka ta pozytywnie wpływa na nią samą. Sadie walcząc ze światem korporacyjnych gachów (moje określenie), odkrywa ile jest warta i na jak wiele ją stać (pomimo uprzykrzającej każdą sekundę życia teściowej).
Książka jest pełna humoru, czasami wręcz dramatycznego, ale właśnie dlatego świetnie się ją czyta. Od pierwszych stron wciąga zabawnymi historyjkami, jakie przydarzają się głównej bohaterce (gorzej dla biednej Sadie) – czy byłoby nam do śmiechu, gdybyśmy spieszyły się na służbową kolację męża, a zostały zamknięte w cudzym mieszkaniu, by ostatecznie przywitać się z towarzystwem na klęczkach, wśród rozsypanych rzeczy z własnej torebki, w trampkach i zalanym podkoszulku z napisem „Poliż mnie”? Wątpię. Niemniej jednak, chichotałam nad losami Sadie śledząc kolejne jej przypadki, zupełnie jakby los postanowił zrobić z niej żart stulecia. Czasem było też smutno i refleksyjnie, co moim zdaniem poprawiało jakość książki jako „babskiego czytadła”.
Pomimo wszystko jest to wciąż rozrywka dla żeńskiej części gawiedzi, a może nawet któraś zechce ją potraktować jako poradnik, a nie bezradnik :). Książkę polecam jak zwykle na dni, kiedy mamy ochotę na coś lekkiego, co poprawi nam humor i wspomoże proces relaksacyjny.
Korsarze Czarnej Róży. Dorota Gadomska
Jak tylko zobaczyłam okładkę tej książki, wiedziałam że chcę ją mieć. Cóż, okładki na mnie działają i czasem tylko z ich powodu chcę jakąś książkę przeczytać. Tutaj zaważyli jeszcze piraci i obietnica przygody.
Robin Loxley ma dwadzieścia kilka lat i stoi na czele piratów, których otrzymuje w spadku po swoim ojcu – angielskim arystokracie, który niesłusznie oskarżony o zdradę, został piratem. Dziewczyna postanawia zemścić się na ludziach, którzy zaszkodzili jej ojcu i rozpoczyna swoją krucjatę, podczas której zdobywa nowych popleczników, szkodzi wrogom i nawet poznaje samego króla Hiszpanii. Przy okazji oczywiście rabuje kilka statków ze złota i klejnotów.
Książka mnie bardzo zdumiała i nie jestem pewna, czy pozytywnie. Pani Gadomska pisze niezwykle prosto, nie wysilając się na żadne opisy, miesiące są streszczone w jednym zdaniu, tak samo działania naszych bohaterów. Znacząco przeważają dialogi, które zastępują opisy i nie wychodzi to zbyt dobrze. Ciekawe jest, że następuje to dopiero po kilkudziesięciu stronach, ponieważ na początku jakieś opisy jeszcze się znajdą.
Bohaterowie według mnie nie posiadają osobowości, każdy jest podobny do każdego do tego stopnia, że pod koniec wszyscy mi się mylili i nie pamiętałam kto jest kim. Na pierwszy plan zdecydowanie wybija się Robin, Czarna Róża, księżniczka siedmiu mórz i oceanów (czy jakoś tak), która swoim umysłem, mistrzostwem w posługiwaniu się szablą i ciętym językiem pozostawia w tyle wszystkich innych mężczyzn. Wszyscy się jej słuchają, zawsze potakują i zgadzają się z każdym planem. Cóż. Brakowało mi tu konkretów, barwnych postaci, życia, które nie zawsze jest piękne i wspaniałe, a wręcz przeciwnie i już zupełną przesadą było to, że Czarna Róża zawsze wygrywała każdą potyczkę, nawet drzazga nie wbiła jej się w palec i na koniec… Ha, nie powiem. Ale to jedna wielka bajka. Chociaż nie. W bajkach nawet takim Kopciuszkom i Czerwonym Kapturkom jest źle przynajmniej przez chwilę.
Mimo to żywię jakąś sympatię do tej powieści. Może dlatego, że jej fabuła przypomniała mi młodość (tak, teraz jestem bardzo stara ;)), pierwsze romanse, jakie zaczynałam czytać mając te trzynaście lat. Znajdziemy tutaj bardzo dużo ślubów, miłości od pierwszego wejrzenia i strasznych piratów, którzy się czerwienią na widok kobiety. Brzmi to śmiesznie, ale myślę, że dziewczynom w odpowiednim wieku może się podobać.
Właśnie, przez większą część lektury zastanawiałam się do jakiej grupy wiekowej ta książka jest adresowana. Na pewno nie dla dorosłych. Myślę, że trzynasto, czternastolatki będą zachwycone. Piraci, młoda dziewczyna, która jest postrachem mórz, dworskie intrygi i miłość, która kończy się zawsze małżeństwem i gromadką dzieci. To chyba coś dla nich. Także książkę polecam - uczennicom pierwszej klasy gimnazjum w przerwie między sprawdzianami i przyzwyczajaniem się do nowej szkoły ;).
Za książkę serdecznie dziękuję wydawnictwu Novae Res :).
niedziela, 20 marca 2011
Wschodzący księżyc. Keri Arthur
Co można powiedzieć o książce, której liczne recenzje pojawiły się ostatnio na blogach? Co jeszcze dodać, by się nie powtarzać, a jednocześnie przekazać swoje wrażenia po lekturze? To trochę trudne zadanie, jako że i ja należę do osób, którym „Wschodzący księżyc” się podobał.
Powieść Keri Arthur to coś całkiem innowacyjnego, choć jednocześnie nie czułam się, jakbym czytała coś, czego jeszcze nie znałam. Może wynika to z typowej dla takich powieści fabuły – bohaterka, która ma problemy ze sobą samą, a która zostaje zamieszana w coś większego, co bez jej udziału się nie rozwiąże, a przy okazji spotyka faceta, który ma dobre szanse na bycie tym jedynym. Niemniej jednak sam fakt występowania różnych hybryd (człowiek „zmieszany” z kotem i wilkołakiem, bądź gryf z człowiekiem) – efekt działań pewnego… powiedzmy, że naukowca – urozmaicał znane nam już motywy Urban fantasy i czytało się całkiem nieźle. Pikanterii, i to dosłownej, dodawało panujące w świecie głównej bohaterki napięcie seksualne. Na siedem dni przed pełnią wilkołaki wpadały w księżycową gorączkę, którą musiały uspokoić, inaczej zamieniała się w żądzę krwi, co jak łatwo się domyślić, nie było dla nikogo bezpieczne. Jedynym środkiem zaradczym była duża ilość seksu, którym mamy ubarwioną treść książki. Na szczęście autorka oszczędziła sobie opisów w stylu harlequinów i da się czytać.
Chociaż „Wschodzący księżyc” nie zalicza się do moich ulubionych powieści Urban fantasy, to całkiem nieźle się czytało i pewnie sięgnę po część drugą. Język jest płynny, brak infantylizmu, a wilkołaki i wampiry zostały „odświeżone”, czyli brak powielanych schematów, a za to znajdzie się kilka innowacji. Co zaś do treści, to romantyczka w moim wnętrzu pragnie, by Riley przedarła się przez bariery Quinna (i żyli razem długo i szczęśliwie ;)), a męska strona mojej natury chce z nią twardych akcji tym razem w roli strażniczki. Czyli źle nie jest.
I chociaż książka nie wzbudziła we mnie wielkich ochów i achów, to z czystym sumieniem ją polecam wielbicielom fantasy, którzy nie mogą patrzeć na kolejne tomy „Nieśmiertelnych” czy innych, tytułów nie przytoczę, bo staram się nie zagłębiać i ich nie pamiętam. „Wschodzący księżyc” to coś zupełnie innego i stanowczo dla dorosłych.
Za egzemplarz książki serdecznie dziękuję Instytutowi Wydawniczemu Erica.
piątek, 18 marca 2011
Be i stosik.
W dodatku wszystko jest jakieś "be", a czytanie idzie mi jak krew z nosa. Może stąd kolor nagłówka ;). Ale na serio. Książki, które normalnie bym połknęła w ciągu dwóch dni czytam tydzień i skończyć nie mogę. Taki "Dom w Riverton". Książka, którą od dawna chciałam przeczytać. Której nie mam nic do zarzucenia - urwałam po 130 stronach. Ale kiedyś do niej wrócę. Kiedy nadejdą lepsze czasy dla relacji ja - książki. A na razie będę dzielnie próbowała, bo przecież to tylko stan przejściowy. Nie wyobrażam sobie tego inaczej.
Dzisiaj byłam w bibliotece. Na dzień dobry zgarnęłam pięć książek, które marzyły mi się za każdym razem, kiedy byłam w Empiku. Czy już mówiłam, że kocham swoją bibliotekę? :D Może to nieco ożywi atmosferę. Szósta jako smaczny, historyczny dodatek :).
wtorek, 15 marca 2011
Alicja w Krainie Konieczności. Magdalena Kawka
Tytułowa Alicja ma prawie wszystko – dom z ogrodem, bogatego męża, własną firmę. Nie ma jednak dziecka i brak jej wolności. Na to pierwsze zdaje się, że już niewiele może poradzić, natomiast to drugie zależy wyłącznie od niej. Alicja jest przytłamszona egoistyczną siostrą, egoistycznym mężem i kilkoma innymi ludźmi, którzy nie zwracają uwagi na to, co ma do powiedzenia. Zmuszona życiem powoli uczy się asertywności i wydaje się, że „wychodzi na swoje”. Szczegółów oczywiście nie zdradzę.
Jest to książka skierowana do kobiet. Sporo w niej postaci stereotypowych, zarówno męskich i kobiecych. Niemniej jednak bardzo życiowych i prawdziwych. Każdy bohater jest inny, a ich osobowości nie zlewały mi się wielobarwną plamę – znamię niektórych autorów, którzy rozdrabniają siebie na wiele postaci.
Muszę powiedzieć, że niestety żaden bohater nie wzbudził we mnie sympatii, Alicja tylko wzbudzała współczucie – choć była sama sobie winna, a Zuza doprowadzała do szału i gdybym ją znała na żywo, to nigdy nie dałabym jej się manewrować tak jak Alicja. Chociaż, autorka starała się Zuzannę trochę wybielić i usprawiedliwić. Moim zdaniem niezbyt wyszło i kto wie, może nie miało.
To, co mi trochę przeszkadzało, to jednolita masa tekstu, łaskawie czasem przedzielona trzema gwiazdkami. Żadnego podziału na rozdziały, nic. Natłok wydarzeń i rozmów powodował, że czytanie szło mi dosyć powoli i nużyło szybciej, niż powinno.
Pomimo tego, jest to książka nie najgorsza, a mojej mamie bardzo się podobała. Dlatego może należy brać pod uwagę jej opinię, a nie moją. W związku ze średnią wieku bohaterów (40 lat) średnio mogłam się z nimi utożsamiać, bo bardzo dużo ich doświadczeń i problemów jeszcze mnie nie spotkało. Uchylam się od jednoznacznej opinii o tej książce, ponieważ mam mieszane uczucia, ale na pewno znajdą się na nią chętni i będzie im się podobała, bo ogólnie jest dobra.
Za egzemplarz dziękuję wydawnictwu Prószyński i S-ka.
sobota, 12 marca 2011
Niewidzialny Pierścień. Anne Bishop
Nie mogłam oderwać się od książki przez ponad pięć godzin z rzędu. To nic, że kręgosłup woła o pomstę do nieba a przed oczami plamki. Anne Bishop zawsze zabiera mnie do zupełnie innego świata, z którego nie mogę się wyrwać i trwam w nim do ostatniej strony. A nawet dłużej – tyle, że wspominając.
Tym razem pisarka przedstawiła nam historię na kilkaset lat przed nadejściem Jaenelle Angelline. Głównym bohaterem jest Jared, niewolnik dla przyjemności. To z jego punktu widzenia poznajemy opowieść, jego losami się kierujemy. Od czasu do czasu mamy również przeskoki do pałacu Dorothei SaDiablo, dzięki czemu wiemy co knuje i dane jest nam odczuć na jakie okrucieństwo ją stać.
Jared zostaje kupiony przez Szarą Panią i wraz z innymi niewolnikami jest prowadzony do Dena Nehele. Pierścień Posłuszeństwa zostaje zastąpiony Niewidzialnym Pierścieniem i ja osobiście przez trzy czwarte książki zastanawiałam się, czy on naprawdę istnieje. Odpowiedzi nie podam – przeczytacie, to się dowiecie. W czasie podróży Jared odkrywa, że połowa towarzyszy podróży nie jest tym, za kogo się podaje, z Szarą Panią na czele.
Teraz tyle ciśnie mi się pochwał na usta, że nie wiem od czego zacząć. Może od tego, że wszystko zarówno w tej, jak i każdej innej powieści Anne Bishop jest doskonałe i zapierające dech w piersiach. Nigdy żadna powieść fantasy mnie nie zachwycała tak, jak za każdym razem zachwycają księgi Czarnych Kamieni. Czasami mam wrażenie, że tylko ja tak reaguję bo spotkałam się z wieloma negatywnymi recenzjami, ale powiem szczerze, że ich nie rozumiem i odpuściłam sobie czytanie jakichkolwiek recenzji powieści pani Bishop. Dla mnie są doskonałe.
Anne Bishop kreśli opowieść słowami, ale przeplata ją magią tak subtelną, że nawet nie chcemy się z niej wyplątać. Ona uwodzi swoimi bohaterami, mocą Kamieni, Ciemnością. I ja się temu poddaję, bo jest to coś wspaniałego. Często podczas czytania zadaję sobie pytanie, czy chciałabym żyć w świecie, który tworzy i nie znam odpowiedzi. Mieć zagrożenie ze strony Dorothei i być obrywaną żywcem ze skóry, mieć złamany umysł i żyć w krainie szaleństwa stanowczo bym nie chciała. Ale poczuć moc Kamieni, poznać ludzi, których kreuje, żyć w ich świecie pod rządami dobrej Królowej? Z całą pewnością tak. Myślę, że tak jak wszystko ma dobrą i złą stronę, tak tutaj istnieje skrajne zło i skrajnie cudowne dobro. Jest to piękne i niezwykle pociągające, dlatego za każdym razem z niecierpliwością czekam aż w moje ręce trafi kolejna część.
Jedyne, ale naprawdę jedyne co mi w tej książce się nie podobało, to imię Gryzella. Dobrze, że nie Kunegunda. Ale na szczęście występowało w ilości znikomej. Niestety w ilości znikomej występował również Daemon Sadi i za każdym razem, kiedy pojawiał się w opowieści, zachowywałam się jak piętnastolatka na widok ukochanego gwiazdora. Mam nadzieję, że w „Przymierzu Ciemności” znów będzie go duuużo. I Lucivara, bo za nim też tęskniłam. I Saetana. Moja ukochana trójca.
Muszę powiedzieć, że Niewidzialny Pierścień podobał mi się bardziej niż Splątane Sieci, choć tam miałam wszystkich ulubionych bohaterów. Ale w tej części dane było nam poznać świat zwykłych Krwawych, tych z lżejszymi Kamieniami. Tutaj nie poruszaliśmy się wśród elity, ale pomiędzy zwykłymi ludźmi, czasem nawet Plebejuszami. Był to ciekawy punkt widzenia, poszerzający naszą wiedzę o Królestwie Terreille.
Muszę też wspomnieć o potężnej dawce humoru, choć wątków z Lucivarem z poprzednich części nic nie przebije.
Kto jeszcze nie zapoznał się z Trylogią oraz opowieściami ją uzupełniającymi to gorąco zapraszam i polecam. Jak dla mnie to aktualnie najlepsze powieści fantasy.
czwartek, 10 marca 2011
Siedem pożarów mademoiselle. Esther Vilar
Książka przykuła moją uwagę przepiękną okładką, na której smak, wyrafinowanie, elegancja i prostota płynnie się łączą, tworząc obrazek, obok którego nie da się przejść obojętnie. Już od wielu miesięcy miałam ją na uwadze, ale dopiero teraz wpadła w moje ręce.
Główną bohaterką i narratorką opowieści jest trzynastoletnia Carlota, córka argentyńskiego dyplomaty i jego austriackiej żony. Kiedy za kadencji Johna F. Kennedyego przeprowadzają się do Waszyngtonu, Carlota „dostaje” nową guwernantkę – przepiękną Francuzkę Catherine, nazywaną po prostu Mademoiselle. W święta Bożego Narodzenia, przez wspólny błąd nauczycielki i Carloty w ich domu wybucha pożar. Do jego ugaszenia przybywa Nick Kowalski, w którym nasza Mademoiselle po raz pierwszy spotyka Prawdziwego Mężczyznę. By zdobyć jego uczucia, a jednocześnie zachować zasady wpojone jej przez ojca, staje się piromanką i wznieca pożary, aby Nick przybył je ugasić (ciekawe co jej ojciec by na to powiedział).
Książka jest przepięknie napisana (mam wrażenie, że będę jeszcze nadużywać tego słowa), niezwykle prosto, acz sugestywnie i realistycznie. Każda z postaci jest doskonale zarysowana i chociaż nie są przeprowadzane szczegółowe analizy charakteru postaci, znamy je doskonale i mamy wgląd nawet w osobę japońskiego ogrodnika. Chcę podkreślić kunszt autorki, która rozrysowywała wszystko szczegółami i to dzięki nim powstał duży obrazek.
Najbardziej zachwyciła mnie osoba Carloty, która już jako dorosła kobieta relacjonowała wydarzenia ze swojego dzieciństwa. Była to dziewczynka niezwykle inteligentna, bystra i pomysłowa, choć w sprawach miłości dość jeszcze naiwna. To ona stała za podpaleniami Mademoiselle, była mózgiem każdej operacji. No, oprócz jednej.
Chciałabym o tej książce mówić i mówić, ale nie chcę niczego zdradzać, dlatego zachęcam do jej przeczytania. To prosta historia miłosna, choć jak każda bardzo skomplikowana, a tytułowe pożary są pięknym nazwaniem namiętności i ognia, który zżera zakochanych. Z całą pewnością sięgnę po inne książki autorki i mam ogromną nadzieję, że uda mi się choć raz spotkać ponownie Carlotę. Polubiłam ją zarówno jako dziewczynkę jak i dorosłą kobietę.
Jeszcze raz polecam.
środa, 9 marca 2011
Wyznania złodzieja dzieł sztuki. Stephane Breitwieser
Stephane Breitwieser ukradł na przestrzeni siedmiu lat prawie trzysta dzieł, których łączna suma opiewa na ponad miliard dolarów. Żadnego z nich nie sprzedawał, wszystkie umieszczał w swoich dwóch pokojach w domu, w którym mieszkał razem z matką i swoją dziewczyną wspólniczką. Jego miłość do sztuki była tak wielka, że nie potrafił się powstrzymać przed sięganiem po takie przedmioty jak malarstwo flamandzkie, róg myśliwski z XIII wieku czy złocone przedmioty z wieku XVIII.
W tej dwustu stronicowej książce Stephane opowiada o swoich kradzieżach, o ich genezie, przeprowadza powierzchowną psychoanalizę i stara się zrozumieć dlaczego zaczął kraść. Szczęście które mu dopisywało przez te siedem lat w końcu się od niego odwróciło i w 2001 został zatrzymany przez szwajcarską policję, co skończyło się łącznie pięcioma latami w więzieniu zarówno szwajcarskim jak i francuskim.
Czytało mi się dobrze, chociaż dialogów praktycznie nie ma, a ciąg wyczynów Breitwiesera ciągnie się przez ponad sto stron. Z rozbawieniem podzielałam spostrzeżenia Stephane’a na temat zabezpieczeń muzeów, inteligencji strażników a nawet kustoszów – strażnicy pilnują odwiedzających, a nie eksponaty i bardzo często kradzieże obrazów zauważano po kilku dniach, a raz się zdarzyło, że nawet po czterdziestu pięciu dniach nie zauważono skradzionego przedmiotu. Natomiast kiedy Breitwiesera zatrzymano i przeprowadzano śledztwo, kustosz jednego z muzeów upierał się, że u nich takiego przedmiotu nie było…
Historia ta kończy się smutno dla wielu dzieł sztuki – zostają zniszczone przez matkę Stephane’a albo tak schowane, że do tej pory ich nie odnaleziono, ponieważ kobieta nie chce nikomu o nich powiedzieć. Zresztą zniszczenie tych dzieł sztuki kończy się dla niej źle. Z kradzieżami syna nie miała nic wspólnego, ale za zniszczenie dostała trzy lata więzienia, na szczęście część wyroku spędziła z elektroniczną bransoletką na nodze.
To książka dla tych, którzy są ciekawi prawdziwej historii o złodzieju sztuki. Ja do takich ludzi należałam i biografia Stephane’a mi się spodobała. Poza tym, dzięki niemu mam teraz przeogromną ochotę na wycieczki po muzeach. Nie, nie w celu kradzieży, a w celu nacieszenia się pięknymi przedmiotami z przeszłością. Choć jak on słusznie zauważył, człowiek chce dotknąć dany przedmiot, powąchać, żeby go poczuć, żeby cofnąć się w przeszłość. Muzea są zimne i bezlitosne – człowiek pragnący takich przeżyć nie znajdzie ich w tych marmurowych przybytkach. Dlatego kradł.
sobota, 5 marca 2011
Gdzie Indziej. Gabrielle Zevin
Gdzie Indziej to historia życia po śmierci. A może po prostu życia, które okazuje się czymś więcej niż nam się wydaje, a śmierć zaskakuje tym, że jest tak… normalnie. Pomijając młodnienie zamiast starzenia, mówiące psy i obowiązek robienia tego, co się lubi. Taki trochę raj. Ale niektórzy mają problemy z przystosowaniem się do Gdzie Indziej i wpadają w depresję, spędzając życie (aka śmierć) na Tarasie Widokowym gdzie za jednego wiecznego mogą przez pięć minut podglądać swoich bliskich na Ziemi.
Liz, piętnastolatka, „która zapomniała spojrzeć w obie strony, zanim przeszła na drugą stronę ulicy” trafia do Gdzie Indziej i przez pierwszy miesiąc żyje przeszłością, kłamie, żeby wyciągnąć od babci wieczne na Taras Widokowy i całe dnie spędza właśnie tam na obserwowaniu życia swojej rodziny i przyjaciół, za którymi bardzo tęskni. Po nieudanej i nielegalnej próbie skontaktowania się z bliskimi, poznaje Owena, który od dziewięciu lat tęskni za swoją żoną, starając się żyć Gdzie Indziej jak najlepiej może. Liz po wielu próbach i ciężkich momentach też się tego uczy.
Jest to dosyć niecodzienna powieść, wyjątkowa i powiedziałabym, że innowacyjna jeśli chodzi o pojmowanie świata pozagrobowego. Gabrielle Zevin tworzy coś w rodzaju świata równoległego, lekko opartego na mitologii (miałam skojarzenia z Charonem, który przewoził zmarłych przez Styks) – tutaj też mamy rzekę, dzięki której przenosimy się między żywymi a martwymi. Co jest ciekawe, według autorki po śmierci nadal żyjemy, tyle że cofamy się wstecz, a nasze życie Gdzie Indziej trwa tyle samo, co na Ziemi. Kiedy już mamy 7 dni, zostajemy owinięci w bandaże i spuszczeni rzeką na Ziemię, gdzie rodzimy się na nowo.
Wszystko pięknie, pomysł bardzo ciekawy, ale zabrakło mi sprecyzowania. Czy żyjemy w kółko na okrągło będąc tą samą osobą (wiadomo, inne imię, rodzina i życie, ale nasza osobowość, charakter takie same), czy mimo wszystko jest to bardziej zbliżone do inkarnacji, gdzie przyjmujemy zupełnie nową postać i poniekąd jesteśmy kimś zupełnie innym. Kolejnym niedopracowaniem jest przedstawiony świat Gdzie Indziej i mówiące w nim psy (jeśli ktoś znał psi). A co z kotami? Tam nie było ani jednego kota, co wydawało mi się trochę nienaturalne, zważywszy na ilość treści poświęconą psom. Koty nie trafiają do „nieba”? Nie została także wcale wyjaśniona kwestia co z ludźmi z innych krajów? Czy ja, Polka, zamieszkam obok Liz, Amerykanki? Wątpię. I wtedy się zastanawiam, czy Gdzie Indziej to świat równoległy i moje zaświaty będą się znajdować „nad” Polską. Autorka ewidentnie nie uwzględniła w swoim planie zagłębianie takich treści, a szkoda, bo wielokrotnie się nad nimi zastanawiałam i czułam, że przedstawionej mi powieści brakuje formatu 3D, że się tak wyrażę.
Niemniej jednak, „Gdzie Indziej” bardzo mi się podobało. Historia mnie wciągnęła, osoba Liz powodowała, że jej kibicowałam i współczułam, a w trakcie czytania nasunęło mi się wiele refleksji. Gdzie Indziej zostało przedstawione wiarygodnie, wcale nie cukierkowo, a wręcz słodko-gorzko, co się ogromnie chwali. Ale nie będę więcej mówiła, bo chcę żebyście sami przeczytali tę powieść i mieli własne przemyślenia i wrażenia.
Książkę polecam, bo chociaż nie oszałamia, to ma coś specyficznego, co każe jej nie zapomnieć.
- Czy to znaczy, że nigdy nie będę dorosła? – pyta Liz.
- Na twoim miejscu nie patrzyłabym na to w ten sposób, Liz. Twój umysł wciąż będzie gromadził doświadczenia i wspomnienia, nawet wtedy, gdy twoje ciało…
Liz wybucha.
- NIGDY NIE PÓJDĘ NA STUDIA, NIE WYJDĘ ZA MĄŻ, NIE BĘDĘ MIAŁA WIĘKSZYCH PIERSI, NIE ZAMIESZKAM SAMA, NIE ZAKOCHAM SIĘ, NIE DOSTANĘ PRAWA JAZDY ANI NIC?! TO SIĘ NIE MIEŚCI W GŁOWIE!
Babcia Betty zjeżdża na pobocze.
- Przekonasz się – mówi, klepiąc Liz po ręce – że tu wcale nie jest źle.
- Wcale nie jest źle? Czy w ogóle mogłoby być gorzej? Mam piętnaście lat i jestem martwa. Martwa!
czwartek, 3 marca 2011
Zapowiedź nowej serii.
Riley Janson, na co dzień zatrudniona w biurze Departamentu Innych Ras w Melbourne, skrywa niezwykłą tajemnicę. Jest rzadko spotykanym połączeniem wilkołaka i wampira, ale jej wilcza natura dominuje.
Nie chce być Strażnikiem, jak jej brat bliźniak, Rhoan, który musi zabijać, aby ochraniać ludzi. Jednak nie zawsze okoliczności sprzyjają naszym planom, czasem życie decyduje za nas…
Zbliża się pełnia, która wilczą część Riley bierze w posiadanie i doprowadza do burzy zmysłów. Gdy Rhoan znika w trakcie misji, a tajemniczy, nagi i niezmiernie pociągający wampir staje na progu jej mieszkania, Riley wie, że zbliżają się kłopoty. Aby odszukać brata, angażuje się w sprawę tajemniczej śmierci Strażników Departamentu. Jakby tego było mało, pojawia się niebezpieczny szaleniec ogarnięty obsesyjną myślą stworzenia doskonałej istoty powstałej z połączenia kilku genów nieludzi…
"Wschodzący księżyc" jest pierwszą z serii dziewięciu książek o Riley Jenson, autorstwa australijskiej pisarki Keri Arthur.
środa, 2 marca 2011
Trucicielka. Eric-Emmanuel Schmitt
Z Erikiem-Emmanuelem Schmittem spotykałam się od zawsze, najczęściej w księgarni i w Internecie, gdzie był dosłownie wszędzie. Nigdy jednak nie wyczułam wystarczających fluidów, aby po niego sięgnąć. Może dlatego, że jestem wzrokowcem i dopiero okładka „Trucicielki” sprawiła, że zechciałam się nim zainteresować. A może też dlatego, że zwykle unikam książek, nad którymi są takie ochy i achy, że aż się mdło od tej słodyczy robi. I tak minęło kilka lat, aż pojawił się ten oto zbiór opowiadań, nawiasem mówiąc, dowiedziałam się dopiero w ostatniej chwili, że są to opowiadania, jak już miałam książkę w ręku. I bardzo dobrze się stało, bo za opowiadaniami nie przepadam. Ale - brawa należą się pisarzowi – te bardzo mi się spodobały.
Każde z opowiadań jest przesycone ludzkimi namiętnościami, silnymi uczuciami, miłością, która objawia się na różne sposoby, zazdrością, nienawiścią, ambicją, rozpaczą, żalem. Wszystkim tym, czym jesteśmy i co przejawia się w różnych etapach naszego życia. Schmitt świetnie sobie radzi z przedstawianiem świata emocjonalnego, wciąga w swoją prozę, sprawia, że wszystko jest nam niezwykle bliskie i doskonale rozumiemy przeżycia bohaterów. Nie podaje nam jednak gotowców. Zmusza do myślenia i refleksji, a przeczytana treść długo się w nas unosi, niczym nasze własne wspomnienia.
Opowiadaniami, które najbardziej mi się spodobały są: tytułowa „Trucicielka” – pełna złośliwego humoru, przewrotności i lekkiej kpiny z bohaterów – oraz „Elizejska miłość”, gdzie sprawdza się powiedzenie „od miłości do nienawiści jeden krok”, choć mam wrażenie, że autor nie byłby sobą, gdyby napisał coś prostego i dlatego do końca nie będę wiedziała o co dokładnie chodziło i kto tu kogo nabrał. Bardzo mi się to podoba, ponieważ, jak już powiedziałam, zmusza to do pracy szarymi komórkami i refleksji nad poruszonymi w opowiadaniu tematami.
Pozostałe utwory również głęboko zapadają w pamięć, niczym wydarzenia, których sami byliśmy świadkiem. Muszę to zaznaczyć jako duży plus Schmitta. I chociaż nie poruszył mną do tego stopnia, bym wzdychała z zachwytu, bardzo go sobie cenię i zainteresuję się jego innymi powieściami. Dodam, że na końcu tego zbioru opowiadań jest pamiętnik pisarza, gdzie dzieli się z nami kilkoma wspomnieniami dotyczącymi zawartych w zbiorze historii, a także przemyśleniami na temat pisarstwa oraz doświadczeniami ze swoich podróży w czasie promocji książek.
Uważam to nasze pierwsze spotkanie za bardzo udane i polecam „Trucicielkę”, chociaż mam wrażenie, że nie muszę, tylu z was go lubi.
Za egzemplarz książki bardzo dziękuję wydawnictwu Znak.