Rok temu pierwszy raz zrobiłam książkowe podsumowanie i bardzo mi się to spodobało, dlatego będę to robić już co roku. W tym, nie mogłam się doczekać podsumowania chyba od połowy listopada i z wielką niecierpliwością czekałam na dzisiejszy dzień po drodze wspominając wiele książek i zdarzeń, które mi się z nimi kojarzą. I słuchajcie, jest sukces! Udało mi się osiągnąć postanowienie zeszłoroczne, czyli zdecydowanie mniej recenzyjnych, czytanie czysto dla przyjemności, dla siebie, bez ścigania się z czasem. Naprawdę się udało! To, że czasami narzekałam, że za wolno czytam i tak mało książek w tym roku przeczytałam, to zupełnie inna historia. Bo ja narzekam dużo i zawsze się znajdzie pomysł do narzekania i narzekam że za bardzo narzekam ;). Ale dzisiaj, patrząc na przeczytane książki się cieszę. Na przyszły rok życzę sobie ich może odrobinę więcej, ale czuję, że jestem z mojego czytelnictwa ogólnie zadowolona i chcę ten stan podtrzymać. Mogłabym sobie życzyć, aby czytać więcej literatury tak zwanej "poważnej", ale znam siebie i albo będę miała na to ochotę, albo nie, zmuszanie się nic nie pomoże. Także, nie przedłużając dłużej, zapraszam na podsumowanie roku 2013 :). Lista wg. kolejności czytania, od początku 2013.
1. "Wnętrza" Kelly Hoppen (tu trudno mówić o czytaniu, więcej jest obrazków)
2. "Wyjątek" Christian Jungersen
3. "Drugi przekręt Natalii" Olga Rudnicka
4. "Kobieta w klatce" Jussi Adler-Olsen
5. "Między młotem a piorunem" Kevin Hearne
6. "Sługa kości" Anne Rice
7. "Pozytonowy detektyw" Isaac Asimov
8. "Piekło Gabriela" Sylvain Reynard
9. "Biblia umarłych" Tom Knox
10. "Zbrodnia i kojot" Kevin Hearne
11. "Zmyślone życie Siergieja Nabokowa" Paul Russel
12. "Marzenia Joy" Lisa See
13. "Zabójcy bażantów" Jussi Adler-Olsen
14. "Pomnik cesarzowej Achai. Tom 2" Andrzej Ziemiański
15. "Niewinna" Taylor Stevens
16. "Londyn we krwi" James Craig
17. "Zmiennoskóra" Faith Hunter
18. "Kwiat śliwy, mroczny cień" Lian Hearn
19. "Statek śmierci" Yrsa Sigurdardottir
20. "Wybrani" C.J. Daugherty
21. "Melancholia sukuba" Richelle Mead
22. "Drozdy" Chuck Wending
23. "Ruchomy zamek Hauru" Diana Wynne Jones
24. "Zaczarowane życie" Diana Wynne Jones
25. "Tydzień czarów" Diana Wynne Jones
26. "Dziedzictwo" C.J. Daugherty
27. "Podboje sukuba" Richelle Mead
28. "Marzenia sukuba" Richelle Mead
29. "Drugi kod" Peter Spork
30. "Królowa potępionych" Anne Rice
31. "Mroczna bohaterka" Abigail Gibbs
32. "Namiętność sukuba" Richelle Mead
33. "Kręci mnie Mads Mikkelsen" Hedda H. Robertsen
34. "Naród, który nie zna strachu" Shani Boianjiu
35. "Wola sensu. Założenia i zastosowanie logoterapii" Viktor E. Frankl
36. "Cienie sukuba" Richelle Mead
37. "Odkrycie sukuba" Richelle Mead
38. "Wakacyjne noce Kitty" Carrie Vaughn
39. "Harry Potter i Książę Półkrwi" J.K. Rowling
40. "Harry Potter i Insygnia Śmierci" J.K. Rowling
41. "Mała księżniczka" Frances Hodgson Burnett
42. "Ja, Potępiona" Katarzyna Berenika Miszczuk
Napiszę też tytuły kilku książek, które przeczytałam do połowy i na razie odstawiłam na półkę, ale na pewno do nich wrócę. Są to "Smilla w labiryntach śniegu", "Portret pani Charbuque. Asystentka pisarza fantasy" oraz "Tolkien. Listy". "Smilla" nie należy do łatwych lektur, ale jest piękna i zawiła i pełna zimy, na pewno dokończę, kiedy znowu poczuję to "coś". W "Portrecie" przeczytałam część złożoną z opowiadań, natomiast na swoją kolej czeka właściwa powieść, czyli tytułowy Portret. Autor ma taką wyobraźnię i taki styl, że trochę mnie przerasta, dlatego czekam aż nadejdzie lepszy moment. No i "Listy" Tolkiena, co tu dużo mówić, czytać je będę pewnie jeszcze ze dwa lata albo więcej. Jestem dopiero może w jednej czwartej książki. Ale uwielbiam do "Listów" wracać.
Rok 2013 to rok, w którym odnalazłam literaturę duńską. Troszkę udało mi się to już w 2012, ale pełen rozkwit nastąpił właśnie w roku mijającym. Odkryłam wielu autorów duńskich, o których wcześniej nigdy nie słyszałam i udało mi się zdobyć sporo "duńskich" książek. Oczywiście jest to liczba względna, mam ich chyba dziewięć, ale uwierzcie mi, to jest naprawdę niezły wyczyn, gdyż literatura duńska prawie wcale u nas nie istnieje, a szkoda. W ogóle moja duńska mania się rozwinęła i oprócz książek poznałam mnóstwo duńskich filmów - zachwycające, wyjątkowe kino. Pozostaje mi się już tylko nauczyć duńskiego i wreszcie Danię odwiedzić...
Za najlepszą książkę roku 2013 uznaję "Wyjątek" Christiana Jurgensena, za najgorszą "Kwiat śliwy, mroczy cień". To jedyna książka, której czytanie dało mi zero przyjemności. Największe odkrycie to magiczne książki Diany Wynne Jones. Książki, które zwróciły moją uwagę to: "Zmiennoskóra", "Zabójcy bażantów", "Kręci mnie Mads Mikkelsen", "Marzenia Joy" i "Drugi kod".
I podsumowując już, powiem jeszcze raz: ta lista naprawdę mnie cieszy. Może przeczytane książki nie są zbyt ambitne, ale je przeżyłam, dały mi oderwanie na chwilę od kolejnego ciężkiego roku w moim życiu. Często nie byłam w stanie nic czytać, bo zwyczajnie nie miałam w sobie siły i ochoty. Ale są to książki, które wybrałam ja i tylko ja, było zaledwie kilka recenzyjnych. Jestem z siebie dumna.
W roku 2014 życzę wszystkim ogromnej satysfakcji i przyjemności z czytanych książek a także wszystkiego najlepszego w waszym codziennym życiu. Oby zawsze było lepiej niż w roku poprzednim. Mam nadzieję, że 31 grudnia 2014 spojrzę wstecz i wreszcie powiem "To był naprawdę dobry rok". Wszystkiego naj, kochani!
wtorek, 31 grudnia 2013
Naród, który nie zna strachu. Shani Boianjiu
Nawet nie wiem, od czego zacząć opisywanie tej książki.
Może od tego, że prawie zapomniałam o niej napisać. W nawale dni i innych
książek, kiedy nie miałam czasu, o mało bym nic wam o niej nie opowiedziała. A
to byłby duży błąd. No i chciałam ją jeszcze zmieścić w roku 2013, kiedy
została przeczytana.
To bardzo ważna i smutna książka. I mam wrażenie, że wśród
tych obecnie wydawanych, dość wyjątkowa. Wydawnictwo Sonia Draga
zakwalifikowało ją sobie do reportaży, ale nie wiem, na ile ta powieść jest
prawdą, a na ile, cóż, powieścią. Autorka rzeczywiście była w wojsku. Kto wie
ile swoich doświadczeń zawarła w tej książce. Ale trudno mi orzec, na ile
postaci trzech głównych bohaterek są prawdziwe. Czy imiona zostały zmienione,
a może te dziewczyny są zlepkiem realnych osób, które Shani poznała w czasie
dwuletniej służby? Dlatego uważam kategorię „reportaż” za trochę naciągniętą,
ale nie przeczę, że tym częściowo „Naród, który nie zna strachu” jest.
Tytułowy naród, to Izraelczycy i ich obowiązek odsłużenia
dwóch lat w wojsku. Na początku poznajemy trzy nastolatki, pochodzące z małej
wsi gdzieś na obrzeżach kraju. Jael, Awiszag i Lea. Historia jest opowiadana na
przemian przez każdą z nich, dzięki czemu poznajemy osobiste spojrzenie na
różne wydarzenia i wiemy, co myślą i co czują. Czasami miałam wrażenie, że
opowiada też jeszcze ktoś, jakiś nieznany narrator. Ale niezależnie, kto
opowiadał, historia niezwykle wciągała, przeszywała na wskroś. Każda z tych
dziewczyn inaczej odczuła wojsko, inaczej ją to zmieniło, inaczej potoczyło się
późniejsze życie. Żadna z nich nie została oszczędzona i rany emocjonalne są
wyryte w nich wszystkich. Bo to nie jest normalne, żeby najpierw wyrywać
człowieka z jego zwykłego życia, jeszcze kiedy ma osiemnaście lat i sam nie za
bardzo wie, co na tym świecie robi, później urabiać go w wojsku głupimi
przepisami, szkoleniem, hierarchią i strachem przed możliwą wojną, a potem po
dwóch latach wypuszczać i „rób co chcesz”. Te „rób co chcesz” sprawia, że
każdej z dziewczyn coś się w głowie zmienia, nie potrafią sobie poradzić z
życiem. Awiszag zapada na głęboką depresję, a Lea nic nie czuje i nikt nie wie,
co tak naprawdę głęboko w niej tkwi. Jedynie Jael wydaje się być najbardziej
oszczędzona, choć uwierzcie, że w czasie czytania ona też wydaje się być „stuknięta”.
Co mi się w tej książce podobało, to niesamowita
intymność myśli i szczerość wszystkich bohaterek. Autorka opisała je w
niesamowicie intensywny sposób, uczciwie aż do bólu. Nic nie uładza, nie
przykrywa ładnymi szatkami, dzięki temu książkę się po prostu czuje i razem z
bohaterkami przeżywa ich tragedie. Tragedią są lata w wojsku, gdzie jeden
przepis przewyższa głupotą drugi, gdzie młode, dziecinne jeszcze dziewczyny są
świadkami morderstw i nieszczęść innych ludzi. A potem to wszystko rzutuje na
ich lata poza wojskiem i totalne zagubienie w świecie.
Autorka stworzyła coś pięknego w swoim realizmie. I
bardzo, bardzo smutnego. To dobra, ważna pozycja. Pokazuje kawałek świata, z
którym w codziennym życiu na szczęście niewiele mamy wspólnego. A może wręcz
przeciwnie? Może odnajdziemy samych siebie w tych szalonych dziewczynach?
Ogromnie polecam. Lubię taką literaturę.
„Naród, który nie zna strachu” Shani Boianjiu, wyd. Sonia
Draga 2013, str. 269
czwartek, 26 grudnia 2013
Cienie sukuba i Odkrycie sukuba, Richelle Mead, czyli koniec serii.
Zakończyłam serię o sukubie. To chyba jedyna seria,
której każdy tom miałam ochotę zrecenzować. Zwykle tego nie robię, bo przecież
to seria. Jak bardzo może różnić się jeden tom od drugiego? Ale z Georginą
sprawa miała się inaczej. Każdy tom jest od siebie chociaż odrobinę różny.
Ponieważ ostatnio miałam tyle na głowie, że już nie starczało mi sił na ubranie
moich przemyśleń w słowa, to teraz zrecenzuję dwa ostatnie tomy przygód sukuba.
„Cienie sukuba” to tom, który jako jedyny bardzo mnie
rozczarował. Pokuszę się nawet o stwierdzenie, że w moim prywatnym rankingu
jest gorszy niż tom pierwszy. Bo duża część książki jest zwyczajnie nudna.
Geogina zostaje wciągnięta w nicość, w jakieś dziwne miejsce, w którym wiążą ją
żądne zemsty Oneroi, synowie Nyx. Torturują Georginę, nasyłając na nią
mieszankę jej własnych wspomnień, fałszywych obrazów i prawdziwych, które się
dzieją w jej czasie. Georgie po iluś takich „seansach” traci zdolność
odróżnienia prawdy od kłamstwa, tym bardziej że Oneroi żywią się jej
cierpieniem. Na pomoc ruszają jej przyjaciele…
Od razu widać, że jeżeli w akcji nie ma Georginy, to nic
się nie dzieje. I nawet jeśli jest to Georgina, ale w innym życiu to też nie to
samo. Usunięcie jej z głównej osi zdarzeń sprawiło, że powiało nudą i miałam
moment, kiedy ledwo przebrnęłam przez tekst. Na szczęście pod koniec znowu się
dzieje i książkę udaje się skończyć. I niestety w tym tomie zostają rozwiane
moje marzenia co do tego kim jest prawdziwa miłość Georginy. Nie ten, o którym
myślałam. Co za szkoda.
Jednakże dopiero w „Odkryciu sukuba” widać, jak bardzo
poprzedni tom był potrzebny do zrozumienia całego istnienia Georginy. Ta część
jest już zakończeniem całej opowieści i powiem wam, że warto. I że autorka tego
nie popsuła. To chyba jeden z najlepszych tomów. I wiecie co? Zaczęłam go
wczoraj, czyli w Święta… I cała akcja dzieje się właśnie w grudniu i w czasie
Świąt. Boskie wyczucie czasu :D. Chociaż nie miałam zamiaru, to jednak
przeczytałam powieść w świątecznym klimacie.
W tym tomie Georgina sięga po własne szczęście i pozywa
Piekło o oddanie jej duszy. I nic więcej nie powiem, tym razem nie opowiem
akcji. To trzeba przeczytać samemu. Wspomnę jedynie o przecudownym Carterze,
który w tym tomie przechodzi samego siebie i jest tak cudowny, że bardziej być
nie może. Parę razy zdarzyło mi się przez niego chlipnąć ze wzruszenia,
jednocześnie się śmiejąc. Uwielbiam go. Bez niego ta seria nie byłaby taka
sama.
Smutno mi, że to już koniec. I na upartego autorka
mogłaby pisać dalej. Ma sporo wątków, któe mogłaby na nowo otworzyć, pociągnąć
dalej, nawet już bez Georginy… Ale to byłaby przesada. Zaserwowała nam tę
opowieść w idealnej dawce. Nie za mało, nie za dużo, ze szczęśliwym, pięknym zakończeniem
(Carter).
Cieszę się, że zakończenie tej serii przypadło mi w
święta i że „Odkrycie sukuba” samo w sobie miało świąteczną atmosferę. Taki
miły akcent. Polecam tę serię jak mało którą paranormalną. Mam wrażenie, że nie
ma drugiej takiej. W tym morzu powtarzalności udało się Richelle Mead stworzyć
coś oryginalnego. POLECAM.
„Cienie
sukuba” Richelle Mead, wyd. Amber 2011, str. 336
“Odkrycie
sukuba” Richelle Mead, wyd. Amber 2012, str. 302
środa, 25 grudnia 2013
Wola sensu. Założenia i zastosowanie logoterapii. Viktor E. Frankl
Nie będę za dużo mówiła o tej książce, bo zdecydowanie
lepiej wychodzi mi wyrażanie opinii o powieściach, niż książkach naukowych.
Niemniej jednak chciałam wspomnieć o „Woli sensu”. Uważam, że to książka dobra
dla każdego. I tych, którzy interesują się psychologią i tych, którzy poszukują
i zaczytują się w poradnikach.
Viktor Frankl (1905-1997) był wiedeńskim psychiatrą i
człowiekiem po obozie koncentracyjnym. Wspominam o tym dlatego, że ewidentnie
położyło to duży nacisk na jego prace, ale ten pozytywny. Mam wrażenie, że
dzięki ciężkim przeżyciom zdobył się na jeszcze więcej i dzięki temu jest
odpowiednim głosem przemawiającym o czymś takim jak sens życia. Bo tym jest
opracowana przez niego forma terapii, logoterapia. Pracując z człowiekiem za
pomocą logoterapii, pomaga się mu odnaleźć sens życia, własne miejsce w
rzeczywistości i poczucie, że jest się częścią całości.
Książka została napisana w latach sześćdziesiątych, a nadal jest niesamowicie
aktualna. Smutne są jakże prawdziwe spostrzeżenia autora, że ludzkość cierpi na
egzystencjalną pustkę. Że świat się zmienia, zanikają tradycje, które do tej
pory ów cel życia wyznaczały, że bez nich człowiek nie wie, co ma ze sobą
począć i dlatego zatraca się w pustce. Autor tłumaczy też dlaczego tak się
dzieje i jak on widzi różne fazy w dziejach świata i rozwoju człowieka.
Książka bardzo ważna, w doskonały sposób ujęła wiele
moich własnych przemyśleń, których tak ładnie nie umiałam ująć w przejrzyste
słowa. Do tego porusza wiele zagadnień z różnych dziedzin psychologii, dlatego
myślę, że jest dobra dla „początkujących” w tej dziedzinie i warto od niej
rozpocząć swoje zainteresowanie psychologią i psychoterapią. Mnóstwo tu też
cytatów tak wielkich postaci jak Freud czy Adler, często bardzo zabawnych i
trafnych. Ogromnie polecam.
„Wola sensu. Założenia i zastosowanie logoterapii” Viktor
E. Frankl, wyd. Czarna Owca 2010, str. 254
----
Kochani, mam nadzieję, że Wasze Święta są takie, jakich oczekiwaliście, spędzacie miło czas i cieszycie się z mnóstwa udanych prezentów. Jeśli nie, to życzę, aby szybko się poprawiły :). Trzymajcie się ciepło :).
p.s O to chyba nietrudno z iście wiosenną pogodą ;).
p.s O to chyba nietrudno z iście wiosenną pogodą ;).
czwartek, 12 grudnia 2013
Kręci mnie Mads Mikkelsen. Hedda H. Robertsen
Hedda H. Robertsen napisała książkę o miłości, o
dojrzewaniu, o pożądaniu. Nie opisała jej zwykłymi słowami zamkniętymi w
zdaniach. To żywe emocje, uderzające w czytelnika niczym szklane kulki spadające
na marmurową podłogę. Za sprawą nieco poetyckiego opisywania rzeczywistości, byłam
w głowie Alby, tak jakbym była w swojej. Jej myśli stały się moimi. To piękna
proza, prosta, dosadna i tak emocjonalna.
Alba jest dziewiętnastoletnią Norweżką, pracuje w księgarni.
Pewnego dnia wchodzi mężczyzna, w którym Alba się zakochuje. On codziennie
przychodzi i kupuje gazetę, ona przez resztę dnia myśli tylko o nim, śniąc na
jawie, fantazjując jak się spotykają, uprawiają seks, dzielą się sobą i są tak
blisko, że bliżej już nie można. Alba tęskni, a te fantazje tylko coraz
bardziej ją spalają. Nie ma śmiałości zaczepić Madsa, jak go nazywa od jego
inicjałów M.M. Bo nie poznajemy prawdziwego imienia mężczyzny. Alba nazywa go
Mads Mikkelsen, bo jest Duńczykiem. I może chcąc ochronić swoje fantazje, nigdy
nie nazywa go po imieniu.
Jak się zdobywa mężczyznę, nie znając go zupełnie? Które z
fantazji Alby są prawdziwe? Czy historia ma „szczęśliwe” zakończenie?
Chciałabym to wszystko powiedzieć, ale to by popsuło przyjemność z czytania
książki.
W tej krótkiej historii miłości i pożądania, można zajrzeć
do duszy młodej dziewczyny, która stoi gdzieś pomiędzy, na progu życia. Miłość
do Madsa na zawsze już zdefiniuje to, kim jest.
„Kręci mnie Mads Mikkelsen” Hedda H. Robertsen, wyd. WAB
2012, str. 172
wtorek, 10 grudnia 2013
The Necessary Death of Charlie Countryman. Czy jego śmierć jest naprawdę konieczna?
Filmem, o którym chciałam opowiedzieć i przy którym chyba nie powstrzymam się przed spojlerowaniem, jest The Necessary Death Of Charlie Countryman.
Nie wiem, jak oni to robią, ale na festiwalu Sundance pojawiają się czyste perełki i w zasadzie mogę mieć pewność, że to co się tam pojawi, to mi się spodoba.
Charlie Countryman po śmierci matki, przybywa z Chicago do Bukaresztu w Rumunii, gdzie już w samolocie zostaje uwikłany w sieć niezwykłych zdarzeń, gdzie główną rolę grają piękna wiolonczelistka i gangsterzy. Sam później się pyta, jak to możliwe, że coś takiego przydarza się człowiekowi? Moja odpowiedź: przeznaczenie. No bo nie da się tego inaczej wyjaśnić. Oczywiście ktoś mógłby rzec, że sam był sobie winien. Ja, na przykład, nie zatrzymałabym się w jego hostelu, w którym dosypano mu ecstasy do piwa, tylko w miłym i ładnym jednoosobowym pokoiku w innej dzielnicy. Ale co kto woli. Z moich wizyt w obcych krajach na pewno nie dałoby się stworzyć ciekawego filmu. Także, Charlie (Shia LeBeouf) na własne życzenie, z miłości, wikła się w zatargi z Nigelem (Mads Mikkelsen), (nie)byłym mężem Gabrieli (Evan Rachel Wood) oraz jego kumplem Darko (Til Schweiger).
To zagmatwana historia o miłości, a ja ją nazwałam opowieścią o życiu, śmierci i wszystkim pomiędzy. Charlie przeżywa śmierć swojej matki, miewa halucynacje (albo naprawdę widzi zmarłych, jak kto woli) i przez to wszystko trafia do miasta, które nie ma nic do zaoferowania... Oprócz życiowych doświadczeń, rozwoju wewnętrznego i prawdziwej miłości. Owszem, Charlie jest małym chłopcem, jak go Gabi nazwała, ale jest też człowiekiem poszukującym, a kiedy coś czuje, to za tym podąża. W ten sposób udaje mu się zostać nafaszerowanym prochami, spać na ulicy, przeżyć miłość życia i narazić się największym gangsterom w Bukareszcie. Mam wrażenie, że właśnie w tym akapicie powtórzyłam to, co powiedziałam w pierwszym, ale jak oddać film, który tak bardzo mi się spodobał? Nigdy nie umiem.
Panuje tu niesamowity klimat. To film należący do tych ambitnych i alternatywnych, ale jednocześnie jest w nim coś lekkiego i "popowego". Odrobina tu fantazji (w tym filmie zobaczyłam najpiękniejsze wyobrażenie duszy, jakie kiedykolwiek widziałam), mnóstwo emocji i bardzo dobrej muzyki. Na aktorstwo też nikt nie będzie miał prawa narzekać. A kto uwielbia Shię, Evan, czy Madsa to znajdzie się w niebie.
Ten film porywa, napawa smutkiem, ma smak słodko-gorzki, a po seansie należy się przygotować na nieco depresyjny dzień. I choć wcale nie jest dołujący i mnóstwo w nim piękna to, przynajmniej na mnie, podziałał właśnie depresyjnie. Ale w dobrym sensie, o ile coś takiego istnieje. Niestety jestem odrobinę rozczarowana zakończeniem. Choć tylko troszeczkę, bo moja praktyczna i "życiowa" część wolałaby, aby Charlie zginął a Gabi pozostała żoną gangstera, ale część "pozytywna" chyba woli, kiedy bohaterowie kończą szczęśliwie. Ale nie, w tym wypadku wolałabym zakończenie ostrzejsze, mocniejsze, bardziej dramatyczne. Taki dobry film, a na koniec kończy się jak w bajce, źli umierają, dobrzy całują się na tle zachodzącego słońca. No, ale to tylko ostatnia minuta filmu, a przez całą resztę można się tylko zachwycać, doświadczając wielu różnych emocji. Takie alternatywne love story, również dla facetów. Ogromnie polecam.
Nie wiem, jak oni to robią, ale na festiwalu Sundance pojawiają się czyste perełki i w zasadzie mogę mieć pewność, że to co się tam pojawi, to mi się spodoba.
Charlie Countryman po śmierci matki, przybywa z Chicago do Bukaresztu w Rumunii, gdzie już w samolocie zostaje uwikłany w sieć niezwykłych zdarzeń, gdzie główną rolę grają piękna wiolonczelistka i gangsterzy. Sam później się pyta, jak to możliwe, że coś takiego przydarza się człowiekowi? Moja odpowiedź: przeznaczenie. No bo nie da się tego inaczej wyjaśnić. Oczywiście ktoś mógłby rzec, że sam był sobie winien. Ja, na przykład, nie zatrzymałabym się w jego hostelu, w którym dosypano mu ecstasy do piwa, tylko w miłym i ładnym jednoosobowym pokoiku w innej dzielnicy. Ale co kto woli. Z moich wizyt w obcych krajach na pewno nie dałoby się stworzyć ciekawego filmu. Także, Charlie (Shia LeBeouf) na własne życzenie, z miłości, wikła się w zatargi z Nigelem (Mads Mikkelsen), (nie)byłym mężem Gabrieli (Evan Rachel Wood) oraz jego kumplem Darko (Til Schweiger).
To zagmatwana historia o miłości, a ja ją nazwałam opowieścią o życiu, śmierci i wszystkim pomiędzy. Charlie przeżywa śmierć swojej matki, miewa halucynacje (albo naprawdę widzi zmarłych, jak kto woli) i przez to wszystko trafia do miasta, które nie ma nic do zaoferowania... Oprócz życiowych doświadczeń, rozwoju wewnętrznego i prawdziwej miłości. Owszem, Charlie jest małym chłopcem, jak go Gabi nazwała, ale jest też człowiekiem poszukującym, a kiedy coś czuje, to za tym podąża. W ten sposób udaje mu się zostać nafaszerowanym prochami, spać na ulicy, przeżyć miłość życia i narazić się największym gangsterom w Bukareszcie. Mam wrażenie, że właśnie w tym akapicie powtórzyłam to, co powiedziałam w pierwszym, ale jak oddać film, który tak bardzo mi się spodobał? Nigdy nie umiem.
Panuje tu niesamowity klimat. To film należący do tych ambitnych i alternatywnych, ale jednocześnie jest w nim coś lekkiego i "popowego". Odrobina tu fantazji (w tym filmie zobaczyłam najpiękniejsze wyobrażenie duszy, jakie kiedykolwiek widziałam), mnóstwo emocji i bardzo dobrej muzyki. Na aktorstwo też nikt nie będzie miał prawa narzekać. A kto uwielbia Shię, Evan, czy Madsa to znajdzie się w niebie.
Ten film porywa, napawa smutkiem, ma smak słodko-gorzki, a po seansie należy się przygotować na nieco depresyjny dzień. I choć wcale nie jest dołujący i mnóstwo w nim piękna to, przynajmniej na mnie, podziałał właśnie depresyjnie. Ale w dobrym sensie, o ile coś takiego istnieje. Niestety jestem odrobinę rozczarowana zakończeniem. Choć tylko troszeczkę, bo moja praktyczna i "życiowa" część wolałaby, aby Charlie zginął a Gabi pozostała żoną gangstera, ale część "pozytywna" chyba woli, kiedy bohaterowie kończą szczęśliwie. Ale nie, w tym wypadku wolałabym zakończenie ostrzejsze, mocniejsze, bardziej dramatyczne. Taki dobry film, a na koniec kończy się jak w bajce, źli umierają, dobrzy całują się na tle zachodzącego słońca. No, ale to tylko ostatnia minuta filmu, a przez całą resztę można się tylko zachwycać, doświadczając wielu różnych emocji. Takie alternatywne love story, również dla facetów. Ogromnie polecam.
poniedziałek, 9 grudnia 2013
Namiętność sukuba. Richelle Mead
Do przeczytanych mogę zaliczyć kolejną część o sukubie.
Te książki mają coś takiego, że najlepiej czyta mi się je w niedzielę.
Próbowałam w tygodniu, ale jestem zbyt zabiegana, za dużo jest na głowie i za
mało czasu, aby czerpać przyjemność z tego typu książki – lekkiej i
nieprzemęczającej. Zauważyłam, że kiedy jestem zabiegana to wolę czytać książki
tak zwanie „trudniejsze”, choć przecież powinno być na odwrót.
W „Namiętności sukuba” Georgina „lata” dookoła, a nawet
kursuje między Seattle w USA a Vancouver w Kanadzie i najpierw stara się rozwiązać
sektę Mrocznych Aniołów, która zajmuje się niszczeniem miejskich parków, a
potem próbuje odnaleźć nagle zaginionego szefa. Jego zniknięcie może mieć
poważne konsekwencje dla wszystkich niższych nieśmiertelnych, dlatego Georgina
rusza na pomoc. W między czasie odnawia relację z Sethem, co nie kończy się
dobrze…
Muszę przyznać, że po kiepskim tomie pierwszym (o mało
nie skończyłam na nim serii), autorka wzniosła się na o wiele lepszy poziom i
cały czas go w kolejnych tomach trzyma. Ta już chyba czwarta część jest równie
dobra jak poprzednie, choć pod względem akcji wolę chyba część trzecią. Ale
tutaj było zabawnie, kilka dowcipów autorce naprawdę się udało, a w dodatku
znów mnie zmyliła i rozpaliła nadzieję, że Georgina jednak spełni swoje
marzenia o własnym dziecku i tym jedynym. Wiem, że w kolejnej części może się
okazać, że znów nas wodziła za nos, niemniej jednak mam nadzieję, że
zakończenie całej serii okaże się satysfakcjonujące.
Jak widzicie, sama nie wiedząc kiedy, przywiązałam się do
przygód Sukuba. I wciąż polecam. To paranormal z rozwiniętym wątkiem
romantycznym, ale zdecydowanie dla dorosłych. Na szczęście brakuje tu atmosfery
i stylu „young adults”. Mam nadzieję, że wiecie, o co mi chodzi. Przede mną
jeszcze dwa tomy tylko….
„Namiętność sukuba” Richelle Mead, wyd. Amber 2010, str.
333
piątek, 6 grudnia 2013
Stos mikołajkowy.
Jakoś tak wyszło, że wszystkie książki, które zamówiłam, przyszły dzisiaj, choć powinnam niektóre mieć już w środę. Widocznie miałam dzisiaj dostać jakieś prezenty, nieważne, że zrobione samej sobie. Oto mój najnowszy stos. bardzo mnie on cieszy i tylko ciągle głaszczę go wzrokiem :).
"Krąg" jest jedyną książką, którą odebrałam jakiś czas temu, ale postanowiłam go wrzucić, ponieważ też jest ciągle nowym nabytkiem. Zakupiony po przeczytaniu jakiejś entuzjastycznej recenzji na temat tomu drugiego, a że byłam w fazie na tego typu literaturę to pomyślałam, "czemu nie?". Podejrzałam kilka kartek i na razie mi się podoba, ale ponieważ faza chwilowo przeminęła na rzecz psychologii, to przeczytam kiedy indziej.
"Naród, który nie zna strachu". Czasami zdarzają mi się dziwne momenty, kiedy przypadkowo natykam się na jakąś książkę, której do tej pory wcale nie znałam. Tak było z tą. Jak dla mnie, okładka jest bardzo dobra, tytuł też, a opowiada o kobietach w armii izraelskiej. Nie wiem czemu, ale naprawdę nie mogę się doczekać lektury. Zakupiona niemalże za grosze na aukcji, a całkowicie nowa! Chyba najbardziej mnie cieszy.
"Morfiny" nie trzeba chyba nikomu przedstawiać. Pamiętam jak zaraz po wydaniu tej książki, wszędzie widziałam tę dziwną okładkę, która całkowicie mnie odstraszała, nie mówiąc już o tytule. Myślałam, że to powieść o jakimś korporacyjnym facecie, który ćpa ;). Ostatnio jednak porządnie zapoznałam się z opisem książki i po tylu pochwałach i przejrzeniu jej w księgarni zdecydowałam się ją przeczytać. Zobaczymy, ale mam dobre przeczucia.
"Anglicy i inne eseje". Mam słabość do Anglików i mam wrażenie, że to będzie dobra lektura. Może was to zdziwi, ale to moje pierwsze zapoznanie się z Orwellem. Wiem, w szkole była lektura, ale wtedy nie za wiele z niej skorzystałam i chyba nawet tego nieszczęsnego "Folwarku" nie przeczytałam.
"W dziwnej sprawie skaczącego Jacka". Gdzieś przeczytałam recenzję kolejnego tomu. Niezwykle mnie zachęciła. Opis całego świata, ta dziwna metamorfoza alternatywnego obrazu naszej rzeczywistości i wiktoriańska steampunkowa Anglia. W pewnym sensie must have. Liczę na dobrą zabawę.
Początek grudnia bardzo książkowy. Mam nadzieję, że koniec też ;).
"Krąg" jest jedyną książką, którą odebrałam jakiś czas temu, ale postanowiłam go wrzucić, ponieważ też jest ciągle nowym nabytkiem. Zakupiony po przeczytaniu jakiejś entuzjastycznej recenzji na temat tomu drugiego, a że byłam w fazie na tego typu literaturę to pomyślałam, "czemu nie?". Podejrzałam kilka kartek i na razie mi się podoba, ale ponieważ faza chwilowo przeminęła na rzecz psychologii, to przeczytam kiedy indziej.
"Naród, który nie zna strachu". Czasami zdarzają mi się dziwne momenty, kiedy przypadkowo natykam się na jakąś książkę, której do tej pory wcale nie znałam. Tak było z tą. Jak dla mnie, okładka jest bardzo dobra, tytuł też, a opowiada o kobietach w armii izraelskiej. Nie wiem czemu, ale naprawdę nie mogę się doczekać lektury. Zakupiona niemalże za grosze na aukcji, a całkowicie nowa! Chyba najbardziej mnie cieszy.
"Morfiny" nie trzeba chyba nikomu przedstawiać. Pamiętam jak zaraz po wydaniu tej książki, wszędzie widziałam tę dziwną okładkę, która całkowicie mnie odstraszała, nie mówiąc już o tytule. Myślałam, że to powieść o jakimś korporacyjnym facecie, który ćpa ;). Ostatnio jednak porządnie zapoznałam się z opisem książki i po tylu pochwałach i przejrzeniu jej w księgarni zdecydowałam się ją przeczytać. Zobaczymy, ale mam dobre przeczucia.
"Anglicy i inne eseje". Mam słabość do Anglików i mam wrażenie, że to będzie dobra lektura. Może was to zdziwi, ale to moje pierwsze zapoznanie się z Orwellem. Wiem, w szkole była lektura, ale wtedy nie za wiele z niej skorzystałam i chyba nawet tego nieszczęsnego "Folwarku" nie przeczytałam.
"W dziwnej sprawie skaczącego Jacka". Gdzieś przeczytałam recenzję kolejnego tomu. Niezwykle mnie zachęciła. Opis całego świata, ta dziwna metamorfoza alternatywnego obrazu naszej rzeczywistości i wiktoriańska steampunkowa Anglia. W pewnym sensie must have. Liczę na dobrą zabawę.
Początek grudnia bardzo książkowy. Mam nadzieję, że koniec też ;).
niedziela, 24 listopada 2013
Mroczna bohaterka. Abigail Gibbs
Od mniej więcej października mam ogromną ochotę na klimaty
para i około normalne, a już na pewno na wampiryczne. Co dobrze widać po
ostatnich kilku książkach, które przeczytałam. Może przez prawie rok zdołałam
trochę odpocząć od tego typu literatury i teraz z powrotem mnie wzięło (zawsze
byłam fanką wszystkiego co „para”, choć wtedy częściej nazywało się fantastyką
i nie było takie „na topie”). Ale przejdźmy do omawianej dzisiaj książki.
„Mroczna bohaterka” to powieść napisana przez Abigail Gibbs,
nastolatkę z Wielkiej Brytanii, a książka, jak wiele innych w naszych czasach,
początek miała na blogu. Do tego typu powieści zawsze mam spory sentyment, gdyż
sama się z tego światka „wywodzę”. Zawsze kibicuję wszystkim młodym pisarkom,
którym udało się wydać swoje opowiadanie (choć po kilkunastu rozdziałach trudno
to nazwać opowiadaniem).
Muszę pochwalić pomysł Abigail. Jej powieść jest stosunkowo
oryginalna. Główna bohaterka, Violet, ma charakter, jest bezczelna i chociaż
się boi i czasem nawet płacze, to trzyma wysoko uniesioną głowę. Kaspar, jej
druga połówka, to typowy zły chłopiec, który jednak zdobywa serce naszej
Mrocznej Bohaterki. Oczywiście to pomysł jakże wszędzie już wykorzystany, ale
tutaj, dodatkowo, w tle mamy dziewięć równoległych wymiarów, córkę ministra i następcę
tronu wampirów, a wszystko to zaplątane w wielką polityczną rozgrywkę opartą na
przepowiedni o bohaterkach…
Niestety miałam mieszane uczucia podczas lektury. Z jednej
strony mi się podobało, książkę przeczytałam, bardzo ładnie sobie przy niej
odpoczęłam, a z drugiej jednak zauważałam mankamenty wynikające z młodego wieku
pisarki. Nie oszukujmy się, jest to historia prosta, dla młodych ludzi, tchnąca
królewiczami, balami, pięknym pałacem i melodramatycznym przegięciem w dół
na tle pełni księżyca (nie brakuje też romantycznych ugryzień w szyję). Myślę,
że to dla mnie ostatni dzwonek, kiedy w ogóle coś takiego jestem w stanie przeczytać.
Jednak dla młodzieży szkolnej będzie to książka idealna, pochłaniająca i
pobudzająca wyobraźnię. Bardzo mnie cieszy, że autorka mimo wszystko nie
stworzyła czegoś „słodko-mdlącego”, a starała się stworzyć klimat mroczny i
nieco bardziej krwawy. Znajdzie się tutaj parę scen a la „jelita na wierzchu”,
jak również tych bardziej namiętnych, acz nad nimi Abigail musi jeszcze
popracować.
Polecam każdemu, kto lubi paranormalne romanse, ale jest
dość znudzony powtarzającymi się motywami. Tutaj, chociaż nie będzie zaskoczony
treścią, to przynajmniej poczuje powiew świeżego wiatru. Bo jak głosi okładka
„Te wampiry gryzą!”.
„Mroczna bohaterka” Abigail Gibbs, wyd. MUZA SA 2013, str.
556
niedziela, 10 listopada 2013
Królowa potępionych. Anne Rice
„Królowa potępionych” to chyba najbardziej udana książka Anne Rice, przynajmniej z tych, które ja czytałam. Ma rozpoczęcie, rozwinięcie i zakończenie. Została wyraźnie przemyślana pod względem tego, co autorka chce tam przekazać, jak to zrobić, kim mają być bohaterowie i tak dalej, czyli „co, jak, kiedy i dlaczego”. Być może właśnie dlatego po latach czytam ją drugi raz. I nadal mi się podoba.
Akasha jest matką wszystkich wampirów, początkiem u
zarania dziejów, chciałoby się rzec. W trzecim tomie Kronik Wampirów poznajemy
genezę owych stworzeń, straszną historię, jaka kryje się za ich powstaniem. A
udział w tym mają duchy, czary i nie udowodniona jeszcze nauką fizyka. Istotnym
ogniwem łączącym wszystkie wątki i bohaterów w tej książce, jest legenda o
bliźniaczkach, związana nierozerwalnie z całą historią.
Dlatego chyba ten tom najbardziej mi się podoba. Ma sens,
a przede wszystkim Lestat występuje tu w minimalnej ilości. Jakże ten facet
uwielbia przynudzać! Pompatyczne wywody, filozoficzne przemyślenia i obserwacje
świata – to wszystko Anne Rice nam serwuje, przemawiając ustami swojej
ulubionej postaci. I chociaż ma to urok, to zwykle mniej będzie lepiej niż
więcej. Tutaj skupiamy się na różnych postaciach, a to patrzymy na świat oczami
Mariusa, dwutysiącletniego wampira, a to Jesse, młodej kobiety, potomkini
jednej z legendarnych bliźniaczek, a to innych starożytnych stworzeń. To
sprawia, że sama Anne Rice trzyma się w ryzach i musi zachować jakiś umiar,
choć każdy z bohaterów przejawia skłonności ku dywagacjom nad sensem
egzystencji, nawet młodziutka, ludzka Mała Jenks. Zawsze wtedy bardziej się
zastanawiam nad tym, co tkwi w głowie pisarki, niż „tonę” w jej świecie.
I chociaż Anne Rice nigdy dla mnie nie charakteryzowała
się idealnym pisarstwem, to ma swój czar oraz niesamowitą wyobraźnię, którą
ustanowiła już klasykę wampiryzmu. Dla mnie bardziej wampirze są jej twory niż „oryginalny”
Dracula. Polecam, być może nawet warto zacząć od „Królowej” , a nie od „Wywiadu”,
jeśli ktoś dopiero zapoznaje się z jej pisarstwem.
„Królowa potępionych” Anne Rice, wyd. Rebis 2011, str.
577
niedziela, 27 października 2013
A ja nadal w rozrywce, czyli recenzje zebrane.
O ile recenzjami można nazwać te krótkie opinie.
I tak
w ostatnim miesiącu przeczytałam „Zaczarowane życie” i „Tydzień czarów” Diany Wynne Jones,
„Dziedzictwo” C. J. Daugherty oraz „Podboje sukuba” i „Marzenia sukuba” Richelle
Mead. A, i popularnonaukową pozycję „Drugi kod” Petera Spork. To chyba tyle.
Wciąż też podczytują listy Tolkiena, ale, że lubił facet korespondować, to
jeszcze daleko do końca. Powiem tylko, że zwykle zachciewa mi się go czytać po
obejrzeniu odcinka „Downton Abbey”, ten sam klimat i tylko kilka lat różnicy w
czasie. Także za dużo w październiku nie
czytałam…
„Zaczarowane życie” i „Tydzień czarów” tak naprawdę
przeczytałam chyba jeszcze we wrześniu, zaraz po recenzowanym już „Ruchomym
zamku Hauru”. Te dwie książki należą do serii o Światach Chrestomanciego i
chociaż są zupełnie osobnymi powieściami, to należą do tego samego uniwersum,
oraz oczywiście zawierają Chrestomanciego, potężnego maga z dziewięcioma
żywotami (choć praktycznie zostało mu ich chyba dwa albo trzy). Osobiście
bardziej spodobał mi się „Tydzień czarów”. Pani Jones genialnie wprost oddała
klimat prywatnej angielskiej szkoły. Książkę tak doskonale mi się czytało, że
byłam autentycznie zdziwiona kiedy się skończyła. Obie te powieści tylko
potwierdziły to, że uwielbiam pisarstwo Diany Wynne Jones i będę szerzyć je
dalej.
„Dziedzictwo” to druga część „Wybranych”. Jest to
bezpośrednie przedłużenie zdarzeń mających miejsce w czasie wakacji (ciekawe,
że ta szkoła jest otwarta w czasie letnim). Allie zostaje przyjęta do Nocnej
szkoły, gdzie poznaje nowych ludzi i uczy się jak być nastoletnim żółwiem
ninja, oraz, niczym bohaterka „Pamiętników wampirów”, miota się między dwoma
facetami, na szczęście nie będącymi braćmi. Moje zdanie o Carterze się
potwierdziło i nadal go nie lubię. Cała powieść jest nieco słabsza od części
pierwszej, ale i tak czytałam z przyjemnością. Doskonały odpoczynek po ciężkim
tygodniu (książkę pochłonęłam w kawałeczek soboty i niedzielę).
„Podboje sukuba” to dalszy ciąg losów pięknego sukuba,
Georginy Kincaid, zakochanej w śmiertelniku. Cieszę się, że po kiepskim
pierwszym tomie nie odpuściłam sobie tej serii, bo część druga jest znacznie
lepsza. Ale naprawdę znacznie. Nie nudziłam się przez ani jedną stronę, a
autorka zasługuje na nagrodę za poprawę wszystkiego – stylu pisania,
opisywanych zdarzeń, nowych bohaterów, koncentracji wątków nie na sztucznej
akcji z jakimś nefilimem ale na zwykłym-niezwykłym życiu Georginy. Wyszło to
zarówno bohaterom, autorce jak i czytelnikom na dobre. Ta część bardzo mi się
podobała. Zresztą to samo tyczy się tomu trzeciego, „Marzenia sukuba”. Mam
nadzieję, że wraz z kolejnymi częściami strzałka idzie w górę.
„Drugi kod” to książka przybliżająca nam temat genetyki,
a konkretniej epigenetyki. Znajdą się tu podstawy pomagające zrozumieć, o czym
autor mówi, jak i ciekawe fakty i dotychczasowe osiągnięcia w dziedzinie
epigenetyki. A czym ona jest? To nauka o tym, że być może wcale nie DNA jest
najważniejsze, a nasz organizm jest jeszcze bardziej tajemniczy, niż do tej
pory sądzono. Rozwiązanie jednego pytania powoduje powstanie dziesięciu innych
i naukowcy wciąż drążą. Książka bardzo ciekawa, napisana niezwykle przystępnie.
Polecam każdemu głodnemu wiedzy.
wtorek, 17 września 2013
Ruchomy zamek Hauru. Diana Wynne Jones
Rzadko kiedy przystępuję do jakichś wyzwań. Zwykle po
prostu ich nie kończę, mój entuzjazm ginie gdzieś po drodze, czy to z braku
czasu, czy znużenia danym tematem. Jednak kiedy na stronie Fangirl’s Guide To Galaxy przeczytałam o wyzwaniu Diana Wynne Jones, od razu „pobiegłam” sprawdzić
kto to i co to i z czym to się je (czyta). Po czym za chwilę już zaczynałam
czytać moją pierwszą powieść tej pisarki, „Ruchomy zamek Hauru”. W ebooku co
prawda, ale nie przeszkodziło mi to w zachwycaniu się lekturą.
Zanim jeszcze przejdę do omawianej książki, to naszkicuję
postać autorki. Diana Wynne Jones urodziła się w 1934 roku w Wielkiej Brytanii,
w Oxfordzie uczęszczała na wykłady samego Tolkiena i Lewisa (co moim zdaniem
cudownie przebrzmiewa z jej powieści), a zmarła dopiero w roku 2011 w wieku 76
lat. Czemu te obliczenia? Ano, jakoś mi smutno, że już jej nie ma, a
jednocześnie czuję się zachwycona, że była jeszcze „w naszych czasach”. Trochę
żałuję, że dopiero teraz ją poznaję, jestem totalnie oczarowana jej
powieściami, ale też cieszę się, że w ogóle dane było mi ją „odnaleźć” i z całą
mocą stwierdzam, że moje dzieci na pewno będą ją czytać.
Diana Wynne Jones pisała o magii, o czarach, o wielu
równoległych światach. A pisała ze swadą, poczuciem humoru, lekką ironią i
niezwykłą plastycznością. Jej powieści (jestem właśnie w trakcie drugiej) są
niezwykłe, gdyż mogą być baśnią dla dzieci, ale także i dla dorosłych. Język
jest prosty, ale nie dziecinny. Dla dziecka będzie to cały wszechświat, dla
dorosłego świat, w którym znajdzie odbicie siebie. Cudowna.
„Ruchomy zamek Hauru” został zainspirowany prośbą młodego
czytelnika, aby pani Jones napisała coś o ruszającym się zamku. I pisarka
prośbę spełniła. Tak powstała magiczna opowieść o czarnoksiężniku Hauru, który
nie jest taki zły za jakiego chciałby uchodzić i o Sophie, kilkunastoletniej
dziewczynie przemienionej w staruszkę, która nie jest tak słaba, jak jej się
wydaje. Oboje bohaterów poprzez ścieranie się z rzeczywistością (jak to brzydko
ja, dorosła, nazwę) odkrywa siebie samego, jak i tego drugiego. To piękna
opowieść o tym, jak ludzie potrafią nas pozytywnie zaskakiwać, jak my sami
musimy w siebie uwierzyć i czasem pozwolić sobie pomóc. Hauru walczy ze złą
Wiedźmą z Pustkowia, ale dla mnie, to on walczy sam ze sobą. Tak samo Sophie,
która dopiero w ciele staruszki uświadamia sobie kim jest i na co ją stać.
Cała powieść jest niesamowicie barwna, plastyczna,
cudownie opisana. Roi się w niej od różnych postaci, z których każda ma swoją
ważną rolę, nawet jeśli są spotykane tylko raz czy dwa. Nie brakuje tu poczucia
humoru, błyskotliwej inteligencji i Wyobraźni. Uważam, że pani Jones miała
wyobraźnię przez duże „W”. I ja sama, czytając tę książkę, czułam się jakby
dane mi było odwiedzić krainę dzieciństwa raz jeszcze, a jednocześnie moja „dorosła
strona” zauważała wszystko to, na co dziecko zapewne nie zwróciłoby uwagi.
W tej recenzji wkleiłam zagraniczną okładkę, gdyż właśnie
ten rysunek najlepiej oddaje to, jak sobie ruchomy zamek wyobrażałam. Dodam
też, że gdzieś w połowie książki dowiedziałam się, że zrobiono z niej kreskówkę
i potem już siłą musiałam się opierać, aby wszystkich wybuchów i innych nie
widzieć w postaci japońskiej kreski. Ale muszę przyznać, że pasuje.
Gorąco wszystkim polecam, na pewno jeszcze dam znać o
kolejnych książkach. Teraz zaczęłam cykl o Chrestomancim. Może kolejne recenzje
nie będą tak obszerne, ale pewnie nie odmówię sobie napisania o nich.
Serdecznie też zachęcam do przystąpienia do tego małego wyzwania, naprawdę nie pożałujecie :). Link po prawej.
„Ruchomy zamek Hauru” Diana Wynne Jones, wyd. Amber 2005,
str. 238
Diana Wynne Jones |
niedziela, 15 września 2013
Drozdy. Chuck Wendig/ Wyzwanie: Diana Wynne Jones
„Drozdy” to
powieść niecodzienna. I chociaż nic tego nie zapowiada – ani główna bohaterka,
ani jej niesamowite zdolności, to możecie być pewni, że jest to coś innego, co
na księgarnianych półkach się nie powtarza.
Dwudziestoletnia Miriam Black umie przewidzieć, kiedy
człowiek umrze. Musi go tylko dotknąć, co tam, wystarczy zaledwie muśnięcie i
ona zna dokładną datę, godzinę i przyczynę śmierci. Wraz ze swoim darem – lub przekleństwem
– wędruje, choć lepiej pasowałoby tu słowo „szlaja się” po Stanach
Zjednoczonych, bez wyraźnego celu, choć wiemy dlaczego. Miriam chce uciec zarówno
od przeszłości, jak i tego czym jest. Oczywiście jest to niemożliwe. Pewnego
dnia Miriam poznaje Lucasa, kierowcę ciężarówki, w którym się zakochuje i
Ashley’a, który chce ją wykorzystać. Co połączy tę trójkę i dlaczego każde z
nich na swój sposób ucieka, tego wam nie powiem, ale gwarantuję jazdę, w czasie
której lepiej się mocno trzymać.
To byłoby tak pokrótce o książce, a teraz o moich
odczuciach i przemyśleniach. „Drozdy” to książka wybitnie dziwna i nie
przychodzi mi do głowy żadna pozycja z literatury pięknej, do której mogłabym ją
porównać (co oczywiście nic nie znaczy). To trochę powieść drogi, a trochę
pomysł na dwunastoodcinkowy serial (nadawany w okresie letnim). Chuck Wendig
stworzył coś prostego, soczystego (bohaterowie nie owijają w bawełnę i mięso
wylewa się z każdej strony), co poniekąd jest kwintesencją amerykańskości, a
przynajmniej tej jej części, gdzie występują przydrożne bary i liche motele, a
normalnych ludzi się nie uświadczy. I na tym w zasadzie mogłabym skończyć,
ponieważ w tej książce nie ma żadnej głębszej filozofii, sztuki, czy nawet
mocnego pomysłu. Ot, jest sobie dziwna dziewczyna, przyczepiają się do niej
szumowiny, zostaje wkręcona w narkotyki, ucieka, parę osób po drodze zginie.
Koniec. Nie mam zielonego pojęcia, co tutaj robią drozdy, do czego mają być
metaforą (jeśli do śmiertelnych właściwości Miriam, to chyba kruk lepiej by się
nadawał) i chociaż parę razy bohaterka coś tam o nich bełkocze, to nie ma to
większego znaczenia. Za to możemy podziwiać, jak bardzo ma zrytą psychikę.
W czasie czytania tej książki, naprawdę się zastanawiałam,
czy mi się podoba, czy nie, dlaczego ją dalej czytam i czy warto. I nadal nie
wiem, uczucia mam bardzo mieszane. Doczytałam do końca, także to już coś, bo
gdyby mnie męczyła, to bym ją odłożyła. Nawet chciałam wiedzieć, co będzie
dalej. A jednak teraz po przeczytaniu uważam, że nie ma sensu jej czytać, choć
nie powiem, pewnie zapadnie mi w pamięć i później po latach będzie się odzywać
jednym czy dwoma obrazami. Ale tak ogólnie? Zwyczajnie nie ma sensu. Chociaż
pewnie przeczytam drugą część, a przynajmniej zajrzę do środka. To naprawdę
dziwna książka. Prosta, ale mroczna. Intensywna, choć pod koniec nie dzieje się
nic, o czym już byśmy nie wiedzieli. Także… Nie wiem. Niespecjalnie polecam,
ale z ciekawości można przeczytać. Na pewno jest to coś innego od typowych
kryminałów i paranormalni. Unosi się gdzieś pomiędzy nimi.
„Drozdy. Dotyk przeznaczenia” Chuck Wendig, wyd. Akurat 2013, str. 317
---
Chciałam też wszystkich zachęcić do październikowego wyzwania organizowanego przez Rusty Angel (i przy okazji odwiedzenie jej niesamowicie ciekawego bloga), propagującego odkrywanie wspaniałych pisarzy literatury dziecięcej. Tutaj konkretnie chodzi o panią Dianę Wynne Jones. Więcej nie mówię, zapraszam do kliknięcia w banner, który przeniesie was na stronę z informacjami.
---
Chciałam też wszystkich zachęcić do październikowego wyzwania organizowanego przez Rusty Angel (i przy okazji odwiedzenie jej niesamowicie ciekawego bloga), propagującego odkrywanie wspaniałych pisarzy literatury dziecięcej. Tutaj konkretnie chodzi o panią Dianę Wynne Jones. Więcej nie mówię, zapraszam do kliknięcia w banner, który przeniesie was na stronę z informacjami.
piątek, 6 września 2013
Melancholia Sukuba. Richelle Mead
Do tej recenzji zabierałam się chyba z tydzień. Ale
nareszcie jest. Ogólnie jest to moje drugie podejście do „Melancolii sukuba”,
pierwszego tomu z sześciotomowej serii. Kiedyś, chyba ze dwa lata temu, uznałam
że jest nudny i nie będę go czytała. Może byłam przesycona paranormalami,
ponieważ teraz mam nieco pozytywniejsze odczucia.
Tytułowym sukubem jest Georgina Kincaid, która nie do końca
słucha się swoich piekielnych przełożonych, i jak na ich gust, za bardzo lubi
udawać śmiertelną. Mają też pretensje o pyskatą naturę Georginy, czego ja już
nie rozumiem, bo chyba powinni się cieszyć, że jest niegrzeczna? Nasza
bohaterka marzy o wielkiej miłości, którą dawno temu w śmiertelnym życiu
utraciła. Za dnia pracuje w księgarni, nocami… cóż. Nocami czasami oddaje się
piekielnym obowiązkom. Pewnego dnia na drodze Georginy staje jej najukochańszy
pisarz, którego zupełnie inaczej sobie wyobrażała i tajemniczy osobnik
mordujący nieśmiertelnych. Ciekawym zbiegiem okoliczności obrywają wszyscy,
którzy byli dla Georginy nieprzyjemni. Georgina zostaje wezwana na dywanik…
Jak już na wstępie powiedziałam, teraz „Sukub” spodobał
mi się znacznie bardziej niż kiedyś, na tyle, że dotrwałam do końca i gdzieś
tam dobrze się po drodze bawiłam. Najlepiej na początku, a im dalej, tym
niestety coraz gorzej. Znużył mnie całkowicie nieprzemęczający się styl
autorki, ta lekkość wszystkiego. Nie zrozumcie mnie źle, nie jest to jakieś
okropne i nie do czytania (do Greya daleko), niemniej jednak jakoś im bliżej
końca tym coraz bardziej czułam się znudzona. Mimo to kilka ładnych scen się
znalazło, a nawet dzięki tej książce postanowiłam sobie odświeżyć mitologię
grecką.
Nie można także autorce odmówić plastycznego obrazu, jaki
roztaczał się w mojej wyobraźni, pomimo minimalistycznych środków wyrazu.
Sama Georgina jako bohaterka jest w porządku. Taka
czasami ostra, czasami miękka i wrażliwa… Lubię jej relację z pisarzem i z
jednej strony mam nadzieję, że coś z tego wyjdzie, z drugiej jakoś ich razem
nie widzę.
Ogólnie książka… W porządku. Jak to gdzieś usłyszałam „Wybrać
coś by można, ale szału nie ma”. Są lepsze, ale i są gorsze. Georgina ma swój
urok, dlatego myślę, znalazła swoją grupkę fanów. Kolejne tomy przeczytam,
skoro już mam.
„Melancholia
sukuba” Richelle Mead, wyd. Amber 2010, str. 332
Ostatnio obejrzałam cały serial “Teen Wolf” (Jestem
zachwycona). I zastanawiam się, czy zrobić o nim notkę. Ktoś chce?
Subskrybuj:
Posty (Atom)