czwartek, 30 czerwca 2011

Podmorska wyspa. Isabel Allende


Kiedy przy okazji recenzji „Z ciemnością jej do twarzy” wspomniałam o Nowym Orleanie i mojej chęci głębszego zapoznania się z nim, nie przypuszczałam, że przed nosem mam kolejną książkę, dzięki której znów znajdę się w parnym klimacie Luizjany. Ale to potem.

Na początku znajdujemy się na wyspie Saint-Domingue, dzisiejszym Haiti. Poznajemy główne postacie, z jakimi przyjdzie nam spędzić najbliższe pięćset stron. Dwudziestotrzyletniego Toulouse Valmorain, który przyjeżdża z Francji by odziedziczyć po ojcu plantację trzciny cukrowej, kilkunastoletnią Violette, najbardziej rozchwytywaną kurtyzanę, zakochanego w niej generała Relais, Tante Rose, „wiedźmę” vodou i lekarkę, doktora Parmentiera oraz wreszcie, główną bohaterkę tej wspaniałej książki – niewolnicę Zarite, zwaną Tete. To jest na początku. Wraz z przewracanymi kartkami mijają lata, a my coraz bardziej zagłębiamy się w bolesny świat niewolnictwa, walki o wyzwolenie, w upadające ideały, w czasy, kiedy nie ma się nic do stracenia, bo gorzej już być nie może i w ludzi, którzy w tym wszystkim jakoś muszą sobie poradzić. Niektórzy zmieniają poglądy, tracąc przy tym siebie, inni pomimo cierpienia są nadal ciepłymi i dobrymi ludźmi, a jeszcze inni uczą się, że kolor skóry to tylko kolor skóry.

Brak mi słów, by oddać wszystko, co Isabel Allende stworzyła. Jest to niesamowita książka, pełna genialnie napisanych charakterów, fantastycznie oddanego tła i prawdziwej historii opisanej jak nigdzie indziej. Najbardziej uderzyło mnie, że akcja powieści dzieje się za czasów panowania m.in. Marii Antoniny, a później jesteśmy świadkami ścinania szlachty na gilotynie, by w końcu usłyszeć, że Napoleon ogłosił się cesarzem Francji… Ale o co mi chodzi. Podręczniki do historii są pisane tak, że są dzielone na tematy. Dzięki temu mamy rozdział o Ludwiku XVI, o Napoleonie i osobno o niewolnictwie. Kiedy oglądamy czy czytamy o czasach rewolucji francuskiej jesteśmy skoncentrowani tylko na nich i nigdy nie jest nam dane zobaczyć całkowity obraz świata. Tego właśnie dokonała Isabelle Allende. Dzięki niej nagle mnie „oświeciło”, że z jednej strony są piękne fatałaszki w Wersalu, a z drugiej strony ludzie traktowani jak zwierzęta, a wręcz gorzej i nieuzasadniona brutalność oraz okrucieństwo. Autorka wykonała naprawdę mistrzowską robotę i pomimo tego, że tkwiliśmy w świecie niewolników, było nam dane usłyszeć wieści ze świata i stworzyć sobie pełny obraz tamtejszej rzeczywistości. Bo cukier, który docierał do Europy okupiony był krwią tysięcy, jak nie milionów ludzi…

Jestem również zachwycona realnością bohaterów, ich dogłębnym profilem psychologicznym i tym, że byli namacalnie ludzcy. Rzadko mi się zdarza czytać książki, w których umiem sobie wyobrazić każdy fizyczny szczegół bohatera i jednocześnie znać jego wady, zalety, wiedzieć o czym myśli, co czuje. Tutaj postacie są plastyczne, a całość jest tak przedstawiona, że równie dobrze moglibyśmy pracować ramię w ramię z Tete, siedzieć przy stole obok Valmoraina, czy leczyć chorych razem z doktorem Parmentierem. Dzięki takiej konstrukcji łatwo jest też znaleźć sobie swoich faworytów, osoby, których towarzystwa nie można znieść i postacie, którym się współczuje, pomimo tego, że ma się ochotę porządnie im przywalić.

I specjalnie nie przedstawiam szczegółowo treści książki, nie opowiadam co i jak, ponieważ uważam, że każdy powinien przeżyć to po swojemu, w swoim tempie bez żadnego nastawienia, wywołanego recenzjami tej powieści, choć wszystkie są pozytywne. Na koniec zatoczę koło i dodam co nieco o Luizjanie. Taak. Możecie być pewni, że kiedyś pojadę do Nowego Orleanu i poznam na własnej skórze tamtejszy klimat i esencję tego miasta, którego historię pisały kilkukrotne zmiany właścicieli (raz był francuski, raz hiszpański, by w końcu być amerykański), niewolnictwo, upadek niewolnictwa, piraci, arystokracja hiszpańska i francuska, zwykli ludzie i wiele, wiele innych wydarzeń. A was teraz zapraszam w podróż, dzięki której pewne tematy już nigdy nie będą takie same.

Za książkę dziękuję bardzo wydawnictwu Muza SA.

„Podmorska wyspa” Isabel Allende, wyd. MUZA SA, Warszawa 2011, str. 526

czwartek, 23 czerwca 2011

Me voila - C.S. o sobie.

Zabawa w opowiadanie o sobie zatacza coraz szersze kręgi i tak, dzięki zaproszeniu Viv, dotarła do mnie.

Uważam, że tak naprawdę już dużo o mnie wiecie, wystarczy tylko uważnie wczytać się w recenzje, a wtedy można skompletować całkiem niezły portret. Ale żeby nie było…

Na wstępie powiem, że nie wiem, ile w życiu przeczytałam książek. Uwielbiam czytać od dzieciństwa, czyli od czwartego, piątego roku życia. Najpierw oczywiście były książki o kotkach, wiewiórkach i kaczkach, później bajki Charlesa Perrault, baśnie braci Grimm, baśnie Hansa Christiana Andersena, wszelkie zbiory o czarownicach, smokach itd. Wiadomo, że im byłam starsza, tym czytałam coraz doroślejsze książki. Do biblioteki dla dorosłych dostałam się w wieku lat 14, takim małym podstępem. Rodzice solennie obiecali pani bibliotekarce, że będę wypożyczać książki tylko o Starożytnym Egipcie. Wypożyczyłam trzy i poszłam hulać ;). Ale do czego zmierzam. Nie mam zielonego pojęcia ile do tej pory przeczytałam książek, ale jest ich naprawdę dużo. Kiedyś starałam się liczyć, jednak na nic się to zdało. W jednym roku wyszło mi kilkaset? Pytam się, bo sama nie mogę w to uwierzyć, ale czytałam wszędzie i przez cały czas. Dziennie po jednej książce. Dawne to czasy, bo teraz już tak nie potrafię.

Moją ogromną pasją jest muzyka. Jest to pasja chyba największa, bo najbardziej trafiająca do duszy i to bez żadnego wysiłku. 3 minuty i można znaleźć się w kompletnie innym świecie. W swoim życiu przeszłam już fascynacje rapem, hard rockiem, goth metalem, nu metalem itd. Na dzisiaj głównym kryterium słuchanej muzyki jest melodia, harmonia i to coś, co sprawi, że zechcę się przy danym utworze zatrzymać na dłużej, nawet jeśli z pozoru jest to idiotyczna piosenka z bitem, na który się będę krzywiła do końca życia, jak już przestanie mi się podobać. I tak po prawdzie, nie lubię szufladkować muzyki i mówić, że słucham popu, albo rocka. Uwielbiam kiedy gatunki się przenikają tworząc po prostu świetną muzykę.

Mam dwa koty i jestem na ich punkcie totalnie sfiksowana. To moje bobo, dzidzie, kochanie i najśliczniejsze cudeńka na świecie :D. Są jedynymi istotami, do których tak się odzywam, więc spokojnie ;). Generalnie ubóstwiam wszelkie koty i nawet jak widzę jakiegoś pod płotem zza szyby autobusu rozanielam się jak wariatka i okręcam się do tyłu, dopóki nie zniknie mi z oczu. No taka schiza. Oprócz kotów, kocham konie. Moim marzeniem jest mieć kiedyś dom z możliwością trzymania tam chociaż jednego konia (w stajni, koło domu ;)). I jak jesteśmy przy domu, to chciałabym go mieć gdzieś w górach. Czy bym tam mieszkała na stałe, czy tylko w czasie wolnym. W górach zawsze czuję się innym, wolnym człowiekiem. Ich piękno, majestat i surowość zawsze mnie zachwycają.

Nie wyznaję żadnej religii. Mój system wierzeń jest zlepkiem tego, co mi samej pasuje. A jak jest naprawdę, okaże się po śmierci. Daleko mi do uznania katolickiej wersji nieba. Bardziej jestem za tym, że każdy z nas żył i będzie żył wielokrotnie, po śmierci przyjmując nowe wcielenie, starając się naprawić dawne błędy i być coraz lepszą istotą.

Nie oglądam wiadomości. Gdybym oglądała, nie byłoby dnia, żebym się nie popłakała. Nie mogę patrzeć na cierpienie innych ludzi, zwierząt i Ziemi. Czasami wolę żyć bez świadomości ile zła, okrucieństwa i bezmyślności jest na świecie.

O, to chyba jest ciekawostką – w swoim życiu chodziłam do trzynastu szkół i mieszkałam w ponad dwudziestu różnych miejscach. Nie pytajcie dlaczego. Rodziców rzucało ;). Ale dzięki temu miałam okazję mieszkać w Irlandii przez półtora roku, co sprawiło, że całkiem nieźle znam j. angielski i za to jestem bardzo wdzięczna, nawet jeśli wtedy nie potrafiłam docenić tej szansy od losu. Planuję kiedyś do Irlandii wrócić, tym razem jako turystka.

Jestem wielbicielką kawy, od której zawsze zaczynam dzień. Mogłabym pić tylko ją, gdyby nie jej szkodliwość, kiedy się ją spożywa w za dużych ilościach.

Kocham piec. Jak już będę miała ten wymarzony dom, to w nim będzie wymarzona kuchnia, w której będzie każdy wymarzony sprzęt i składnik do robienia ciast, tortów, ciasteczek, deserów… Lubię też gotować, ale to z pieczenia czerpię największa przyjemność. Kiedy coś upiekę i to coś mi się spodoba, to mogłabym to podziwiać i zachwycać się w nieskończoność i nigdy tego nie jeść. To okropne, że te wszystkie piękne ciasta są do jedzenia ;p. Zawsze krzyczę na rodzinę, że nie wolno jeść, ale i tak zjadają zanim zdąży wystygnąć…

Od sześciu lat piszę różne opowiadania, czasami zwykłe, czasami fan fiction. Chwilowo czuję już przesyt (pisanie non stop może wykończyć), ale nie porzucam tego na zawsze. Czasem myślę, że jak już trochę przeżyję to napiszę książkę, może niejedną. Ale zobaczymy dokąd życie zaprowadzi.

Uwielbiam oglądać przeróżne seriale, jestem od nich uzależniona, na czym cierpią książki. Kiedy kończy się sezon, na gwałtu rety poszukuję czegoś, czego jeszcze nie oglądałam, a co może mi się spodobać i zaczynam maraton od początku. Moimi ulubionymi są: The Vampire Diaries, White Collar, How I Met Your Mother, Being Human wersja US, Hellcats, Scrubs, The Middle, Love Bites, Gossip Girl, ale to oglądam już tylko z przyzwyczajenia, zeszło na psy. Niestety z wymienionych seriali po pierwszym sezonie zamknięto Hellcats, czego nie mogę zrozumieć, Scrubs też już całe obejrzane (9 sezonów, ha)… Aktualnie totalnie wsiąkłam w Brothers and Sisters, które jak się dowiedziałam zostało zamknięte po 5 sezonach i to bez kompletnego zakończenia historii… Nie mam szczęścia. Nie mogę też się doczekać września i nowych seriali CW „Hart of Dixie” i „The Secret Circle” o czarownicach. Mniam. O polskich serialach się nie wypowiadam, bo są denne pod każdym względem i nie da się ich oglądać. Poza tym, pod niektórymi względami chyba bardziej jestem Amerykanką, jeśli tak to można nazwać. To amerykańskiej muzyki słucham, to ich filmy i seriale oglądam. Nie tylko (na drugim miejscu jest Wielka Brytania), ale ten kraj przeważa.

Przypomniało mi się też, że kiedyś jak byłam mała i przeczytałam Władcę Pierścieni, to tak zafascynowały mnie elfy, że usiłowałam naśladować Legolasa i spać z otwartymi oczami xD. Ponadto obiecałam sobie, że jak skończę osiemnaście lat zrobię sobie operację plastyczną i będę miała spiczaste uszy. Wymyśliłam też swój własny elfi alfabet i przez jakiś czas usiłowałam w nim pisać, ale sama musiałam sprawdzać każdą literkę i wkrótce mi się znudziło. Do tego do szkoły czesałam się jak on, w jakiś dziwny wiązany w kilku miejscach kucyk :D. Osiemnastka minęła i tak samo elfia mania…

Jedną z moich największych wad, a może i największą, bo najbardziej wkurzającą mnie samą jest narzekanie. Nie potrafię się powstrzymać i narzekam na wszystko, począwszy od tego, że słońce za jasno świeci przez wysokie ceny owoców po idiotów budowniczych, którzy zabudowali rury w łazience i trzeba było rozwalać ścianę, żeby się dostać do pękniętej uszczelki i uratować podłogę przed notorycznym zalewaniem…

Prowadzę tego bloga od ponad roku i o rocznicy skapnęłam się, jak już minęła ;p. Postaram się pamiętać o następnej.

I to tyle, moi drodzy. Do zabawy zapraszam Alinę, bo jakoś nie jestem sobie w stanie przypomnieć jej „zeznań” oraz Miss Jacobs, jestem strasznie ciekawa :).

środa, 22 czerwca 2011

Magiczny ogórd. Sarah Addison Allen


„Magiczny ogród” to opowieść pełna ciepła, uroku i magii. W małym miasteczku w Północnej Karolinie żyją ludzie zwykli i tacy, którzy od wielu pokoleń mają specjalne cechy. Kobiety Clarków mają wybitny dar do spraw łóżkowych, dzięki czemu zawsze świetnie wychodzą za mąż i mają w mieście najwyższą pozycję. Mężczyźni Hopkinsów zawsze żenią się ze starszymi od siebie kobietami i nie ma na to rady. A Waverley’owie? O, ich kobiety zawsze mają jakiś specjalny dar. Claire za pomocą swojego ogrodu przygotowuje niezwykłe posiłki z jadalnych roślin i kwiatów. Dzięki nim potrafi sprawić, że ktoś zacznie wspominać dawną miłość, zniechęci się do czegoś, a może poczuje, że teraz jest właśnie czas, aby dokonać czegoś, z czym zwlekał całe życie. Siostra Claire, Sydney, potrafi po włosach opisać cechy człowieka i nie tylko. Jej córeczka Bay, zawsze wie co do czego pasuje, a ich daleka kuzynka Evanelle musi coś komuś dać i prędzej czy później okazuje się to potrzebne. Żadna z nich nie może uciec przed swoim darem, gdyż jest on od nich silniejszy.

Autorka od pierwszych stron zabiera nas do świata przepełnionego ciepłem i magią, która nie ma nic wspólnego z Harry Potterem, a za to dużo ze szczęściem domowego ogniska, wigilijnym wieczorem, czy pierwszym pocałunkiem. I chociaż żadna z bohaterek nie wiedzie idealnego życia, a wręcz przeciwnie – borykają się z wieloma problemami, to powieść wręcz bucha niesamowitym urokiem i pięknem codzienności.

Bardzo lubię książki Sarah Addison Allen. Zawsze mogę liczyć na dobrą historię, która trafia prosto do serca, a przy tym nie ma nic z pewnej głupkowatości, którą cechuje się wiele lekkich książek z literatury kobiecej. Tutaj znajdziemy bohaterów z głębokim profilem psychologicznym, prostą, ale ciekawą historię i oczywiście magię, ale przedstawioną tak, że jest najzwyklejszą codziennością. Jabłonka, która wywołuje wizje? Ależ oczywiście. Skręćcie w prawo, później prosto i w lewo, aż dojdziecie do ogrodu Waverley’ów. Ale oni nikomu nie pozwalają tych jabłek jeść. Dlaczego? Zapytajcie Claire. W poprzedniej powieści,którą czytałam, „Królowa słodyczy”, były książki, które swoją treścią starały się o czymś poinformować bohaterkę i pojawiały się za każdym razem jak ich potrzebowała, nawet jeśli sama o tym jeszcze nie wiedziała. Tutaj za to mamy jeszcze więcej tego typu cudów i ja osobiście jestem zachwycona.

Niestety, jak to w Polsce bywa, jeśli chcę przeczytać inne książki autorki, muszę udać się do zagranicznych księgarni i czytać w oryginale. Może tak zrobię. „Magiczny ogród” polecam każdemu, kto ma ochotę, i być może potrzebę, na coś ciepłego, prostego i lekkiego, niczym wiosenne słońce i wiatr w ogrodzie, a może pieczone jabłka z cynamonem. Smacznego! :)

„Magiczny ogród” Sarah Addison Allen, wyd. Świat Książki, Warszawa 2010, str. 255

poniedziałek, 20 czerwca 2011

Mała Ikar. Helen Oyeyemi


„Mała Ikar” to opowieść o ośmioletniej Jess, która pochodzi z rodziny Nigeryjsko-Angielskiej i mieszka w Londynie. Dziewczynka nie jest taka, jak jej rówieśniczki. Odbiera świat nieco inaczej i często, kiedy już nie może wytrzymać, bo ból narasta, kłuje ją w gardle, rozpycha się, bo świat się ścieśnia, bo to tak drażni… Krzyczy. Miewa średnio jeden atak na tydzień i wszyscy uważają, że są to ataki histerii. Po każdym takim ataku dostaje gorączki i ciężko choruje. Czasem jeden dzień, a czasem kilka. Przez to jest w klasie wyrzutkiem, kimś dziwnym, z kogo inne dzieci się śmieją. Pewnego dnia rodzice oznajmiają Jess, że pojadą do Nigerii, ojczyzny jej mamy. Jess pozna osobiście całą rodzinę, którą do tej pory znała tylko z opowieści. Tam też spotyka dziewczynkę Titiolę, której imienia nie mogąc wymówić, nazywa ją Tilly Tilly. Tilly Tilly staje się pierwszą przyjaciółką Jess, pokazując jej wiele dziwnych i zabawnych rzeczy. Tilly Tilly zmienia cały świat Jess i nic już nie jest takie jak było.

„Gdyby tylko jednak wiedziała, jakie z tego wynikną kłopoty, krzyknęłaby w niebogłosy „Nie!” i uciekła z powrotem do szafy. Bo wszystko zaczęło się w Nigerii (…)”.

Jest to powieść niezwykła i jak dla mnie bardzo oryginalna. Wszystko poznajemy z punktu widzenia Jess, a jest to świat niesamowity, ale niestety często smutny i pełen strachu. Bo Jess się wszystkiego boi. Że dziadek okaże się bez twarzy, że zapomni iż szafa, w której się chowa znajduje się w jej domu, a ten dom w Londynie, itd., że… można tak wymieniać bez końca. Najgorsze jest to, że nikt nie ma pojęcia, co dziewczynka przeżywa. Uderzyło mnie tutaj, jak bardzo dorośli są skupieni na sobie i nie przyjdzie im do głowy, że takie małe, ośmioletnie stworzenie, postrzega świat zupełnie inaczej niż oni. A już szczególnie taka Jess, która jest zbyt wrażliwa i ponadprzeciętnie inteligentna jak na swój wiek. Nikt, ani jej właśni rodzice, ani nauczyciele w szkole, ani psycholog nie potrafili do niej dotrzeć i zrozumieć, co się w niej dzieje. Po prawdzie, to się nawet nie starali. A Jess wiedząc, że i tak jej nie zrozumieją, że nie chcą i tylko uznają ją za dziwadło albo ujmą ważności jej wyznaniom, nic nie mówiła. Co tragicznie się skończyło.

To bardzo ważna książka, z ogromnie ważnym przesłaniem dla dorosłych. Nie należy lekceważyć dzieci. Nie należy ich naginać do naszego świata. Nie należy ich bić i karać, bo nie chcą się nagiąć. Matka koleżanki Jess zakładała tej koleżance brudne majtki na głowę, bo dziewczynka ciągle się zsikiwała i chowała brudną bieliznę w pokoju. Kobiecie nie przyszło do głowy, że problem jeszcze powiększa. Matka Jess dawała jej ciężkie puszki z ananasem i kazała jej klęczeć w kącie z wyciągniętymi nad głową rękoma przez pół godziny, albo trzepała ją boleśnie w ucho za jakieś przewinienie. Są to objawy problemów samych dorosłych i ich bezsilności, ale czy powinno to odbijać się na dzieciach i później tworzyć z nich kolejnych popapranych dorosłych?

Kiedy Jess poznaje tajemniczą Tilly Tilly oddaje jej duszę. Bo nareszcie ma kogoś, kto ją lubi, kto jej słucha, kto się z niej nie śmieje, kto chce się z nią bawić i jej nie zmienia. A to, że nikt poza nią Titioli nie widzi? Chyba nie szkodzi… Tilly Tilly jednak okazuje się być kimś innym, niż Jess się wydawało i życie dziewczynki zamienia się w koszmar pełen strachu, bezbronności i samo obwiniania się.

W pewnym momencie można bać się tej książki oraz serdecznie żałować, że nie można Jess pomóc. I że ci, którzy powinni jej pomóc, nic nie dostrzegają. Przez pół książki zastanawiałam się, czy Jess ma schizofrenię i czy może Tilly Tilly jest wymyślona. Cały czas miałam w głowie obrazy z „Pięknego umysłu” i pamiętałam jak bardzo chory potrafi wierzyć, że to co widzi i robi jest rzeczywiste. Później jednak uwierzyłam, że Tilly Tilly jest duchem, ale nie było to zbyt pewne, bo mogła też być kimś innym… Powieść jest niezwykle sugestywna, zahacza o wierzenia Nigeryjczyków, ale ja jestem w stanie uwierzyć, że to wszystko prawda, że tak mogłoby być. Dla osób, które nie wierzą w duchy i inne byty, książkowa rzeczywistość będzie istnieć na skraju magii i realności, co też jest ogromną zaletą tej opowieści.

A jak się kończy? Tego nie zdradzę, choć powiem, że denerwując się ogromnie w czasie czytania, zajrzałam na koniec, aby się uspokoić i dowiedzieć, że wszystko będzie dobrze. Tak się jednak nie stało, bo żeby poznać zakończenie trzeba przeczytać więcej niż kilka ostatnich linijek. Dlatego wciąż czytałam drżąc o zakończenie. Bardzo chciałam, aby Jess już więcej nie cierpiała. To straszne, że musiała przez to wszystko przejść sama, ale też wykazała się ogromną odwagą, pomimo zjadającego ją strachu. Może dlatego, że wciąż jakąś cząstką siebie kochała Tilly Tilly. I na tym skończę, bo już się strasznie rozpisałam. Z całego serca polecam wam tę książkę. Gwarantuję, że nikogo nie znudzi, a tylko przykuje do czytania. I tak samo będziecie Jess wspierać, pragnąc by to wszystko się skończyło.

Muszę też powiedzieć parę słów o autorce. Helen Oyeyemi „Małą Ikar” napisała w ostatniej klasie liceum… Podziwiam. Podziwiam. Podziwiam. Wydała też kolejną książkę „Opposite House”. Koniecznie muszę się dowiedzieć, czy jest po polsku i ją przeczytać.

„Mała Ikar” Helen Oyeyemi, wyd. WAB, Seria z Miotłą, Warszawa 2007, str. 351

piątek, 17 czerwca 2011

Sieć rozkwitającego kwiatu. Lisa See


Ci, którzy znają Lisę See z takich utworów jak „Miłość Peonii” czy „Kwiat Śniegu i sekretny wachlarz” na pewno poczują się zdziwieni lekturą „Sieci rozkwitającego kwiatu”. Poprzednie dwie książki są tak napisane, że zabierają nas do świata baśni, świata mitycznego, ale jednocześnie do bólu ludzkiego. „Sieć…” jest nie tylko na wskroś współczesna, ale jest także wręcz wzorowym kryminałem.

W Pekinie zostają znalezione zwłoki dwudziestokilkuletniego syna amerykańskiego ambasadora. Parę dni później w Los Angeles na statku z nielegalnym transportem chińskich imigrantów amerykanie znajdują zwłoki Czerwonego Księcia – również dwudziestoletniego syna jednego z najbogatszych Chińczyków. Obaj mężczyźni zostali zabici w taki sam sposób i w dodatku nie wiadomo od czego. Żeby odkryć, kto stoi za morderstwami zostaje powołana współpraca chińsko-amerykańska i do śledztwa zostają oddelegowani amerykański prokurator David Stark ze współpracą przy FBI i chińska funkcjonariuszka Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego Liu Hulan. Oboje starają się rozwikłać łamigłówkę, która jak się najpierw wydaje, nie ma początku i… nie ma końca. David uważa, że za wszystkim stoi triada Feniksa, Hulan uparcie zaprzecza. Które z nich ma rację? Jak to wszystko się potoczy? Ile trzeba będzie poświęcić, by dotrzeć do sedna?

Po tej książce mogę stanowczo stwierdzić, że Lisa See to jedna z moich ulubionych pisarek. I nie dlatego, że ta książka jest nie wiadomo jak oszałamiająca, ale dlatego, że po jej przeczytaniu zobaczyłam jak rozległą wiedzę ma autorka oraz jak ogromny talent, by pisać powieści z całkowicie sobie różnych gatunków i wciąż sprawiać, że każdą książkę się połyka, całkowicie zatracając się w jej świecie. Na początku „Sieci rozkwitającego kwiatu” jeszcze tak nie uważałam. Myślałam – dlaczego ona to napisała? Czyż nie jest najlepsza w książkach typu „Miłość Peonii”? Dlaczego tworzy coś zdałoby się tak rażąco innego? Ale kiedy akcja się rozwinęła, a ja zdążyłam poznać bohaterów i zacząć z nimi tak odczuwać jak i bacznie obserwować, nie mogłam się już od książki oderwać, a kiedy musiałam, to łapałam się na tym, że cały czas o niej myślę. I w ten oto sposób skończyłam ją czytać o wiele wcześniej niż się spodziewałam.

W pisarstwie Lisy See ogromnie sobie cenię zaplecze wiedzy, jakie autorka posiada i jakim głęboko się z nami dzieli. Jej książki to nie tylko historia bohaterów, ale także państwa w jakim się rozgrywa akcja powieści oraz czasów, w jakich przyszło danym postaciom żyć. Stwarza to niesamowitą głębię postrzegania i odczuwania świata, który rozsnuwa przed naszymi oczami autorka. Za każdym razem niemalże z fascynacją dowiaduję się kolejnych szczegółów dotyczących chińskich tradycji, mentalności chińczyków, a co za tym idzie, bardzo różnego funkcjonowania we wszystkich dziedzinach życia. Pisarka posiada niezwykłą umiejętność „wejścia” w ducha Chińczyków i przede wszystkim oddania tego na papierze. W dodatku robi to w niezwykle przystępny i często poruszający sposób. Ogromnie to sobie cenię, bo tak jak Azja nigdy mnie nie interesowała i nic nie potrafiło sprawić, bym zechciała się bliżej przyjrzeć chociażby takim Chinom, tak właśnie jedna jedyna Lisa See potrafi pisać w tak cudowny sposób, że dosłownie wsiąkam w opisywany przez nią świat. Z lektury „Sieci…” najbardziej chyba zapamiętam słone suszone śliwki podawane jako przekąska do herbaty. Koniecznie będę musiała je kiedyś posmakować.

Mam ochotę pisać tak w nieskończoność, wyliczać wszystko, co zapamiętałam i dzielić się swoimi przeżyciami. Ale nie mogę, bo bym zdradziła cały przebieg akcji, a byłoby szkoda, ponieważ autorka nie pozwala sobie na żadne „przecieki”. Śledztwo rozwija się stopniowo i nie ma szans, aby przedwcześnie przewidzieć jakiś wątek. Nie mogę nawet wyrazić jak mnie to cieszy – aż za często czytam książki gdzie najpóźniej w połowie wiadomo jak się skończy. Chyba wszyscy wiemy, jakie to drażniące. Tutaj natomiast, nawet jeśli mamy swoje podejrzenia co do sprawcy, to za chwilę zostają one zmyte przez deszcz wątpliwości, aby przejść na kogoś innego, po czym po chwili okazuje się, że podejrzenia wracają jednak do poprzedniej osoby. I owszem, wśród moich podejrzanych był zabójca, ale do końca nie mogłam być pewna, że mam rację. Czasami ją miałam, a czasami nie.

„Sieć rozkwitającego kwiatu” polecam wszystkim wielbicielom tej pisarki, a tym, którzy dopiero chcieliby rozpocząć z nią znajomość odsyłam do „Miłości Peonii” czy „Kwiat Śniegu i sekretny wachlarz”. W naszym kraju zostały też wydane takie książki jak „Na złotej górze” (oparta na dziejach rodziny) i „Dziewczęta z Szanghaju”. 31 maja do amerykańskich księgarń weszła już dalsza część losów Pearl i May oraz córki tej pierwszej, Joy. Książka nosi tytuł „Dreams of Joy” i zadebiutowała od razu na pierwszym miejscu New York Times Bestseller list. Niestety polski wydawca Lisy See, Świat Książki, jeszcze nie podał żadnych informacji o naszym wydaniu tej powieści. Mam nadzieję, że zrobią to jak najszybciej. A na razie pozostało mi sięgnąć już tylko po „Złotą górę”, chyba żeby udać się do wciąż jeszcze nieprzetłumaczonych książek, a jest ich dwie czy trzy. Podsumowując - polecam każdą książkę tej autorki.

„Sieć rozkwitającego kwiatu” Lisa See, wyd. Świat Książki, Warszawa 2010, str. 414

środa, 15 czerwca 2011

Z ciemnością jej do twarzy. Kelly Keaton


„Z ciemnością jej do twarzy” (uwielbiam ten tytuł) to naprawdę dobra książka dla młodzieży. A jest tym lepsza, jeśli się ją porówna z wieloma innymi z gatunku paranormal. Jest prosta, jest lekka i szczerze mówiąc mało wymagająca. Ale w taki sposób, że ani trochę nie umniejsza to jej jakości i przede wszystkim satysfakcji z przeczytanej właśnie historii. Kelly Keaton najzwyczajniej w świecie odwaliła świetną robotę.

Mamy rok 2026, o ile nie pomyliłam się w obliczeniach na podstawie danych z treści, ponieważ data nie jest wprost podana. Stan Luizjana i sam Nowy Orlean bardzo się zmieniły po huraganach jakie przeszły po mieście w 2009 roku. Oczywiście od razu miałam skojarzenia z huraganem Katrina z 2005 roku, aczkolwiek w książce wywołała je bogini Atena… Nowy Orlean został wykupiony przez Novem, o których nikt z normalnych ludzi nic nie wie, poza tym, że są najstarszymi rodzinami Nowego Orleanu, a miasto, przemianowane teraz na Nowy 2, stało się przyczółkiem dla wszystkiego, co dziwne, straszne i nienaturalne. Dla zwykłych ludzi to miasto już nie istnieje, znajdując się za Obręczą. Ari jedzie tam z duszą na ramieniu, aby dowiedzieć się czegoś o swojej matce, która porzuciła ją jak dziewczynka miała cztery lata.

Nie zamierzam oczywiście opowiadać całej książki. Powiem tylko tyle, że polubiłam klimat, w jakim autorka namalowała Nowy Orlean po kataklizmie i jego powolne odradzanie się dzięki pieniądzom Novem. Wraz z Ari oglądamy rozpadającą się, ale wciąż stojącą Dzielnicę Ogrodową, zalany cmentarz i piękną Dzielnicę Francuską, która stała się atrakcją turystyczną i sercem miasta. Powracałam tam tym przyjemniej, ponieważ z Nowym Orleanem spotkałam się już wielokrotnie między innymi w powieściach Anne Rice i poniekąd czułam się, jakbym znała to miejsce. Na pewno atmosfery dodawał festiwal Mardi Gras, który odbywa się tam co roku na zakończenie karnawału (również w rzeczywistości) i jest wspaniałą galerią kostiumów oraz pięknych masek, a wszystko to pośród muzyki, tańca i dobrego jedzenia. Muszę powiedzieć, że autorka bardzo przyczyniła się do mojej chęci poznania tego miasta i całego stanu Luizjana. Wydaje się wyróżniać na tle innych stanów Ameryki.

Z bohaterów najbardziej polubiłam małą Violet z jej ostrymi, spiczastymi ząbkami, chociaż nie była wampirem. Ta tajemnicza dziewczynka wszędzie chodząca z malutkim aligatorem Pascalem i wyglądająca jak mała gotycka laleczka zdobyła moje serce odwagą, dziecięcym ciepłem, powagą i swoim sercem. Jako jedyna nie odwróciła się od Ari, kiedy ta pod przymusem ukazała przyjaciołom swoje prawdziwe „ja”. I to właśnie dla niej będę wyczekiwała kolejnego tomu.

Kelly Keaton zaskoczyła mnie również swoim podejściem do greckich bogów i całej mitologii. Tak jak żaden film, czy książka z mitologicznymi bohaterami nigdy nie robiły na mnie wrażenia, tak tutaj wszystko mi się spodobało. Bardzo nowatorskie spojrzenie na taką Atenę, na przykład, którą do tej pory postrzegałam jako tą dobrą. O Gorgonie już nie wspominając…

Podsumowując, bardzo książkę polecam i pozdrawiam z parnej, wilgotnej aury Nowego Orleanu. Równie odurzającej i tajemniczej, co mieszkańcy tego pięknego miasta ze skłonnością do istot, które określamy mianem nadprzyrodzonych… Tak, wciąż się czuję, jakbym przebywała na ulicach Dzielnicy Francuskiej :).

Za powieść dziękuję wydawnictwu Znak.

„Z ciemnością jej do twarzy” Kelly Keaton, wyd. Znak Emotikon, Kraków 2011, str.256

wtorek, 14 czerwca 2011

Ukryta oaza. Paul Sussman


Ten, kto kocha Egipt, archeologię, przygodę, tajemnice i groźne charaktery z niejedną bronią przy sobie – oto książka dla niego. „Ukryta oaza” to powieść początkowo prowadzona w kilku wątkach, które później łączą się w jedną całość.

W 2153 r. p.n.e. osiemdziesięciu kapłanów po długiej podróży przez pustynię zgadza się dobrowolnie na śmierć. Ostatni z nich po zabiciu kolegów sam popełnia samobójstwo. W jakim celu? W 1986 roku w Albanii startuje niewielki samolot z podejrzanymi pasażerami i jeszcze bardziej podejrzanym ładunkiem. Kiedy przelatuje nad Saharą, wpada w burzę piaskową i rozbija się o ziemię. Wszyscy zainteresowani ruszają na poszukiwania tego samolotu. Egipt, współcześnie. Freya Hannen przybywa do oazy Dachla na pogrzeb siostry, która popełniła samobójstwo. Tyle że według Frei to było morderstwo. W momencie, kiedy wszystkie wątki się zazębiają, wszelkie ślady prowadzą do tajemniczej oazy, od tysięcy lat poszukiwanej na różne sposoby i znalezionej przez zaledwie kilku, którzy nie umieli trafić do niej ponownie. Tylko czy Frei i jej „odziedziczonym po siostrze” wrogu zależy na tym samym?

Chciałabym móc powiedzieć, że akcja fascynująco coraz bardziej gęstnieje, wciągając mnie w wir wydarzeń, od których nie sposób się oderwać. Niestety tego stwierdzić nie mogę. Czyta się nienajgorzej i jest to najcieplejsze słowo, jakim mogę określić styl autora. Czytałam o wiele gorzej napisane książki i ta jest w porządku. Ale „w porządku” mi nie wystarczyło. Najpierw myślałam, że to dopiero początek, autor się rozkręci, będzie o wiele lepiej. Ale pomimo nabierającej tempa akcji - ucieczek, pościgów, walk, rozwiązywania kolejnych stopni zagadki i tak dalej - nic mnie tak naprawdę przy tej powieści nie trzymało. Było bardzo poprawnie, ale nie weszłam w ten świat, nie przeżywałam tego, co bohaterowie, nie denerwowałam się z nimi, nie cieszyłam z kolejnych odkryć…

Żeby nie było tak negatywnie, to muszę powiedzieć, że na podstawie tej książki można zrobić świetny film sensacyjno-przygodowy, w którym aktorzy być może oddaliby całe spektrum emocji, a zdjęcia zachwycałyby ujęciami pustyni. Sceny, które czytałam bardziej widziałam jako sceny z filmu, aniżeli świat, jaki zwykle jest nam dany odczuwać przez książkę. Te wszystkie pościgi czy ukrywanie się w muzeum idealnie pasowałyby do kina. Nie wiem, czy dobrze udaje mi się przekazać to, co chcę przekazać, bo przecież są powieści, w których się ganiają i czyta się je fantastycznie. Możliwe, że tutaj po prostu zaważył autor albo tłumaczenie. Ciekawostką jest, że ostatnio bardzo często zdarza mi się czytać książki ze świetnymi pomysłami, ale w wykonaniu, które do mnie nie trafia. Może za dużo już przeczytałam? ;) Kiedyś książki, które mi się nie podobały były rzadkością, teraz jest na odwrót.

Ale, za bardzo brzmię pesymistycznie. Nie chcę zrażać do tej książki, bo to, że mi się nie podoba, nie znaczy, że nie spodoba się komuś innemu. „Ukryta oaza” posiada wszystkie składniki powieści przygodowej i komuś, kto zaczytuje się Clivem Cusslerem może się podobać. Aczkolwiek style obu panów nieco się różnią. Także… Myślę, że tym, którzy czują się na siłach i nie uważają, że zjedli zęby na tego typu powieściach, „Ukryta oaza” może się spodobać.

Za książkę dziękuję wydawnictwu Muza.

„Ukryta oaza” Paul Sussman, wyd. MUZA SA, Warszawa 2011, str. 454

poniedziałek, 13 czerwca 2011

Konkurs dla pisarzy!

Wydawnictwo Novae Res poprosiło mnie o poinformowanie was o konkursie, który powinien spodobać się tym, którzy marzą o wydaniu własnej książki.

LITERACKI DEBIUT ROKU

Wydawnictwo Novae Res organizuje konkurs pt. „Literacki Debiut Roku”, który inicjowany jest w celu promowania polskich debiutantów w zakresie literatury pięknej. Głównym celem konkursu jest wyłonienie w danym roku kalendarzowym najlepszej powieści, która nie była dotychczas nigdzie publikowana w wersji drukowanej.

Literacki Debiut Roku ma być inicjatywą, dzięki której odnajdziemy i wypromujemy utalentowanych rodzimych debiutantów, których twórczość ma za zadanie odświeżyć polski rynek literacki” – mówi Wojciech Gustowski, redaktor naczelny Wydawnictwa Novae Res.

Konkurs składać się będzie z trzech części. Pierwsza z nich obejmować będzie zbiórkę zgłoszeń konkursowych oraz ich wstępną weryfikację przez Komisję Opiniującą, która wyłoni pięć utworów nominowanych do nagrody. W drugiej części walory literackie nominowanych przez Komisję Opiniującą utworów oceniać będzie Kapituła Konkursu, w której skład wchodzą:

Prof. dr hab. Jolanta Maćkiewicz

Dr Anna Ryłko-Kurpiewska

Prof. dr hab. Michał Błażejewski

Red. nacz. mgr Wojciech Gustowski

Red. mgr Krzysztof Szymański

Trzeci etap konkursu stanowi wyłonienie przez Kapitułę Konkursu trzech laureatów, którzy zajmą kolejno I, II i III miejsce w konkursie.

Na laureatów konkursu czekają bardzo atrakcyjne nagrody:

I miejsce – tytuł „Literacki Debiut Roku”, statuetka, laptop, eleganckie pióro, opublikowanie zwycięskiego utworu drukiem, jego dystrybucja oraz promocja przez Wydawnictwo Novae Res.

II miejsce – dyplom, elektroniczny czytnik książek, eleganckie pióro, zestaw 10 egzemplarzy książek.

III miejsce – dyplom, eleganckie pióro, zestaw 10 egzemplarzy książek.

Konkurs ma mieć charakter cykliczny i ustanawiany być co roku. Konkretne terminy będą podawane do publicznej wiadomości z odpowiednim wyprzedzeniem. Obecna edycja trwać będzie od 15 czerwca 2011 roku do 31 stycznia 2012 roku. Nadsyłanie zgłoszeń upływa dnia 31 października.

W obliczu spadku czytelnictwa w Polsce, przy ogromnym potencjale, jaki drzemie w polskich autorach, postanowiliśmy dać im szansę zaistnienia na rynku literackim. Mamy nadzieje, że konkurs spełni swoje zadanie i zbierze jak największą liczbę zgłoszeń polskiej prozy współczesnej. Zachęcamy wszystkich, którzy wierzą w swój talent do przystąpienia do konkursu „Literacki Debiut Roku” – mówi Wojciech Gustowski.

Zgłoszenia do konkursu dokonuje autor powieści lub osoba przez niego upoważniona, przesyłając do dnia 31 pażdziernika 2011 jej wersję elektroniczną (zapisaną w formacie doc lub rtf na płycie CD lub DVD), na adres:

Wydawnictwo Novae Res

al. Zwycięstwa 96/98

81-451 Gdynia

z dopiskiem: Literacki Debiut Roku

Wysłanie zgłoszenia do konkursu oznacza akceptację regulaminu.

Informacji związanych z konkursem udziela sekretariat wydawnictwa Novae Res pod adresem ldr@novaeres.pl.

Oficjalna strona konkursu: www.literackidebiutroku.pl


Oprócz tego, informuję o spotkaniu z Agnieszką Lingas-Łoniewską, autorką dobrze wam znanej książki "Bez przebaczenia".

17 czerwca w Miejskiej Bibliotece Publicznej w Zawierciu.

Tyle z ogłoszeń drobnych, jutro kolejna recenzja ;).

sobota, 11 czerwca 2011

Łowca autografów. Zadie Smith


„Łowca autografów” opowiada o łowcy autografów. Jestem ciekawa, kogo wy macie przed oczami, kiedy słyszycie ten tytuł. Ja, jeszcze dzięki tylnej okładce, widziałam zabawnego faceta w markowych ciuchach ganiającego od jednego czerwonego dywanu do drugiego i zdobywającego autografy gwiazd, a wszystko to w blasku fleszy. Tak, taką wizję miałam. Naprawdę powinnam nareszcie oduczyć się sugerowania czymkolwiek, co znajduje się na okładce i powstrzymać od wizjonerstwa dopóki rzeczywiście nie dowiem się, co jest w środku.

Osoba Alexa Li-Tandema zaprzecza wszystkiemu, co przedwcześnie sobie na jego temat wyobraziłam. Alex nie nosi eleganckich ubrań, raczej wkłada to, na co natknie się na podłodze w swoim mieszkaniu i co jeszcze jako tako pachnie. W żadnym wypadku nie ma nic wspólnego ze światem show biznesu. Autografy zdobywa kupując je na aukcjach, albo w czasie wymiany. Później nimi handluje. Według niektórych cały dzień się opier… i nic nie robi. W dodatku bardzo lubi odlecieć w inny świat i po takiej eskapadzie go poznajemy. Biedak nie pamięta zupełnie nic.

Zadie Smith na pewno nie stworzyła zwyczajnej książki. Trudno ją nawet nazwać powieścią. Raczej jest to genialny zapis codzienności, a takim Alexem mógłby być każdy. Ja raczej nazwałabym tę książkę zbiorem spostrzeżeń, przemyśleń, lekkiej filozofii i religii, a wszystko to oprawione w bardzo wysublimowane poczucie humoru zabarwione wszelkimi odcieniami ironii. Autorka musi mieć niesamowity zmysł obserwacji, by w tej opowieści o Aleksie Li-Tandemie zawrzeć całe spektrum nie tylko londyńskiego społeczeństwa, ale i naszej popkultury, która przeinacza odbiór rzeczywistości, powoduje wszelakie problemy i jest swoim własnym bohaterem. „Łowca autografów” to także świetny zapis ludzkich charakterów ze wszelkimi ludzkimi przypadłościami.

Nie wiem nawet co jeszcze o tej książce powiedzieć, ponieważ jest bardzo różnorodna i porusza tak wiele tematów, że trudno chwycić się jednego. Sami musicie sięgnąć po tę pozycję i posmakować poczucia humoru autorki, które przejawia się nawet w wielkości czcionki. Myślę, że podstawowym morałem jaki można wyciągnąć z lektury „Łowcy autografów” (jak ktoś morały lubi) jest to, że życie naprawdę jest zabawne, tylko trzeba umieć to dostrzec. Jak to ujrzymy, to dowiemy się, że każdy nasz krok, każda przeprowadzona rozmowa i każdy przejazd autobusem może być śmieszny. I nie w taki sposób, kiedy ktoś opowie nam najlepszy dowcip, jaki kiedykolwiek słyszeliśmy, ale w taki, że kiedy dostrzeżemy zabawną stronę sytuacji to sami do siebie się uśmiechniemy. I myślę, że tak należy patrzeć na rzeczywistość. Żeby nie było tak ponuro.

Na koniec jeszcze tylko szybciutko wspomnę o tym nowym wydaniu. Już nawet nie chodzi o świetną okładkę, przykuwającą wzrok i pasującą do lata, ale o „konsystencję” książki. Czułam się, jakbym trzymała w rękach swój własny brulion. Nie wiem, czy zabieg celowy, ale bardzo pasujący do treści książki.

Za egzemplarz bardzo dziękuję wydawnictwu Znak.

„Łowca autografów” Zadie Smith, wyd. Znak, Kraków 2011, str. 394

środa, 8 czerwca 2011

Bazar. John Biapol


Tytułowy Bazar jest nazwą pierwszej zamieszkanej planety, którą odkryli Ziemianie – to wersja oficjalna. Nieoficjalna jest taka, że to oni odkryli nas. Znajdujemy się w roku 3245 i świat, który znamy dzisiaj praktycznie przestał istnieć. Ludzie żyją po dwieście lat i dłużej, transport naziemny stał się transportem podziemnym, a z miejsca na miejsce poruszamy się latającym w powietrzu startekiem. Nie mylić ze Star Trekiem.

W tej niewielkiej książce autor porusza wiele ważnych życiowych kwestii, na pewno niejednokrotnie zajmujących nasz umysł. Czy można mieć ustrój doskonały? Jak się odżywiać, aby jeść smacznie i zdrowo? Jak wychowywać dzieci, by stworzyć mądre, świadome społeczeństwo i czy aktualny system szkolnictwa jest najlepszym, jaki może być?

Powieść jest podzielona na wiele krótkich rozdziałów, z których każdy podejmuje osobny temat, a wszystko jest tak napisane, aby możliwie jak najbardziej uprzyjemnić nam odbiór informacji. Na początku poznajemy parę, Jacka i Tery oraz ich adwokata Meta. Z NYC lecą swoim startekiem do Argentyny, gdzie mieszka ich odnaleziony kuzyn Bob. Bob z kolei wraca z nimi do NYC i tu rozpoczyna nowe życie. Ponieważ w Argentynie żył bardzo prosto, tak jak ludzie setki lat temu (my), technologie miasta do którego przybył są dla niego całkowicie nowe i oszałamiające. Jest to prosty zabieg, ponieważ dzięki temu poznajemy świat oczami Boba, czy to chodzi o znajdowanie pracy, czy chodzenie do nocnych klubów (tam to dopiero się bawią). Po kilku latach następuje pierwszy kontakt Ziemian z Bazarkami i wydarzenie, które może wzburzyć do tej pory pokojowymi kontaktami.

To, czego mi trochę zabrakło, to konkretnego celu powieści. Zwykle mamy początek, rozwinięcie i zakończenie. Każdy skutek ma swoją przyczynę, dzięki czemu śledzimy płynny ciąg wydarzeń tworzący całą historię. Tutaj bohaterowie są tylko pretekstem do przekazania nam wizji świata ponad tysiąc lat później i tak naprawdę jedynym bohaterem jest sam moment na osi czasu wraz z całym postępem technologicznym, kulturowym i duchowym.

Muszę przyznać, że bardzo ciekawa to wizja przyszłości. I choć zdawałoby się, że wszystko jest już dobre i idealne, to my, dzisiaj obecni na pewno mielibyśmy sporo do zarzucenia. Chociażby tak zwanego „Wielkiego Brata”.

Niby możesz wszystko, nawet papierosa zapalić i wyrzucić niedopałek na ulicę. Ale jeszcze tego samego dnia będą o tym wiedzieli twój lekarz i agent ubezpieczeniowy. Jak wiesz, policjanci oprócz broni noszą czytniki linii papilarnych. Malutkie urządzenia wbudowane w telefon komórkowy. Rzuć niedopałek, a jeśli masz pracowitego lekarza, za minutę usłyszysz w telefonie: „Panie Met, zapraszam pana na badania. Pan znowu pali tytoń”. Słyszałeś, Met? Jeśli osobnik jest tak krnąbrny, iż nie reaguje na żadne argumenty, to zamykają go w ustronnym miejscu. Izolują go od społeczeństwa, które zdecydowało się żyć długo, uczciwie i nudnie.


Książka ta zawiera kilka pomysłów, które mi się podobały i nie miałabym nic przeciwko, gdyby takie coś istniało. Ale powyższy cytat dokładnie pokazuje, jak bardzo ludzkie zdrowie, dobro, szczęście jest trzymane w ryzach i tak naprawdę niezależne od niego. Jak to mówią, każdy kij ma dwa końce. Powieść godna polecenia, bo pomimo tego, że autor nie zachwyca stylem, to warto przeczytać z ciekawości, dla samych pomysłów i kilku chwil refleksji.

Na koniec tylko krótka nota do wydawnictwa: Jeszcze nie zdarzyło mi się czytać tak źle skorektowanej książki. Mnóstwo błędów interpunkcyjnych, słów nie pasujących do sensu, literówek i wyrazów niepotrzebnie dwa razy użytych w jednym zdaniu.

Książka przeczytana dzięki wydawnictwu Novae Res.

„Bazar” John Biapol, wyd. Novae Res 2011, str. 184


---

Wydawnictwo Znak szuka osób chętnych na stanowisko recenzenta wewnętrznego.

Poszukujemy recenzentów wewnętrznych, czyli osób, które recenzują książki, nad wydaniem których się zastanawiamy.

Recenzent wewnętrzny powinien znać język obcy na tyle, by móc swobodnie czytać książki. Poszukujemy zarówno osób posługujących się językiem angielskim, jak i hiszpańskim, niemieckim, francuskim, szwedzkim, rosyjskim… właściwie każdym.

Ważna informacja: szukamy osób, które kochają i pożerają książki, a niekoniecznie zajmują się ich analizą zawodowo. Dlatego proszę nie myśleć, że brak wykształcenia kierunkowego dyskwalifikuje.


Zgłoszenia kierujcie na maila: galandzij@znak.com.pl

wtorek, 7 czerwca 2011

Całopalne ofiary. Laurell K. Hamilton


Pierwszy raz z serią o Anicie Blake spotkałam się dawno temu, w czasach, kiedy jedyną niepodzielną królową wampirzego świata była Anne Rice i żadne błyszczące Edwardy nawet nie śniły, że kiedyś staną się światowym bestsellerem. Wtedy też seria o pogromczyni wampirów liczyła sobie zaledwie kilka, zmurszałych, tomów. To ta mdląco słodka para z sagi pani Meyer przypomniała wydawcom o takiej Anicie i dostała drugie życie opatrzone w nowe okładki i przedłużone w większej ilości regularnie wydawanych części. I chwała za to, bo wielbiciele wampirów mogą poczytać coś innego, znacznie różniącego się od całej reszty.

Laurell Hamilton stworzyła swój własny świat, w którym rząd zatwierdza kolejne ustawy o przyznaniu wampirom praw obywatelskich, a zwykli śmiertelnicy mogą skorzystać z niezliczonych wampirzych kafejek lub przystąpić do Kościoła Wiecznego Życia. To bardzo zgrabnie stworzona rzeczywistość, w której istnienie się nie wątpi i każdy szczegół wydaje się być naturalny. Główna bohaterka, Anita Blake zaczynała jako zwykła animatorka (ożywiająca zmarłych) i pogromczyni wampirów. Teraz sypia z mistrzem miasta, Jean-Claudem, jest praktycznie najpotężniejszą nekromantką Stanów Zjednoczonych, a do tego jest zarówno lupą wilków, jak i leoparde lionne lampartołaków, co tworzy dla niej nowe magiczne możliwości. Tradycyjnie też nie potrafi poskromić własnego języka i wnerwia najpotężniejsze istniejące wampiry.

W porównaniu z poprzednimi częściami, ta jest wręcz przegadana i nic się w niej nie dzieje. Mimo to czytałam z zapartym tchem i nie mogłam się oderwać od książki, wracając do niej w każdym wolnym momencie. Nie powiem, podoba mi się wzrastająca pozycja Anity, jej mężnienie (jakkolwiek to nie brzmi w odniesieniu do kobiety), jej twardość i bezwzględność, a jednocześnie delikatność, która zdaje się przychodzić znienacka i często w deprymujący sposób. Uwielbiam opisy przelewu mocy, który odkrywa, niespodziewanie stając na czele dwóch grup lykantropów, jej momenty żartobliwej oraz pełnej czułości bliskości z Jean-Claudem i kiedy daje popalić wielkim, złym policjantom, którzy często są jednymi z największych arogantów.

Myślę, że ten taki nieco przegadany tom wcale nie jest stracony, bo bardziej koncentruje się na wewnętrznej przemianie Anity, niż ganianiu groźnych, mrocznych typów oraz na jej triumwiracie z Richardem, swoim eks i Jean-Claudem. I chociaż można by przypuszczać, że przyjazd rady wampirów do St. Louis wynika bardziej z braku pomysłu autorki, niż z zaplanowanej akcji, to nie będę się przy tym upierać, bo bardzo zgrabnie zostało wszystko przedstawione i uzasadnione.

Mam nadzieję, że choć kilkoro z was wie, o czym mówię, a reszcie tylko pozostaje rozpoczęcie całej serii od „Grzesznych Rozkoszy”. Dla wielbicieli wampirów, którzy nie wiedzą w co mają ręce włożyć, aby nie natknąć się na kolejną niestrawną papkę, pozycja obowiązkowa. I tylko starajcie się pominąć fakt, że 90% przedstawianych tu wampirów ma prawie/ponad metr osiemdziesiąt ;).

„Całopalne ofiary” Laurell K. Hamilton wyd. Zysk i S-ka, Poznań 2010, str. 637

niedziela, 5 czerwca 2011

Proroctwo sióstr. Michelle Zink


Książka przyciągnęła mnie do siebie okładkowym tekstem, że to powieść w stylu gotyckim. Nieładnie, bo nic z tego. To, że dzieje się te sto pięćdziesiąt lat temu, nie oznacza od razu powieści gotyckiej. Brakuje klimatu wielkiego, zimnego, mrocznego domu, wrzosowisk z hulającym po nich wiatrem i generalnie czegoś takiego… Kto czytał chociażby Jane Eyre, będzie wiedział o co chodzi. Tutaj mamy rzęsiście oświetlony dom, świecące słońce i historię, która choć bardzo się stara, to gotycka nie jest. Ale od początku.

Amalia i Alice, to dwie szesnastoletnie bliźniaczki żyjące w bogatym domu gdzieś w Ameryce. Alice jest tą złą, okrutną, a Lia dobrym, kochanym stworzeniem. Mają jeszcze dziesięcioletniego brata Henry’ego, niestety od urodzenia niepełnosprawnego. Ich matka nieokreśloną ilość lat temu spadła z urwiska i wychowuje ich tylko ojciec, zapalony bibliofil. Książka zaczyna się wraz z jego tajemniczą śmiercią i od tamtego dnia zaczynają się dziać niesamowite rzeczy, na przykład na nadgarstku Lii pojawia się dziwna blizna w kształcie okręgu, a Alice w opuszczonym od lat pokoju matki, siedzi w wypalonym w podłodze okręgu i z kimś rozmawia, choć nikogo nie widać. Lia powoli odkrywa swoje przeznaczenie, którym jest oczywiście uratowanie świata, jakżeby inaczej. Wybaczcie tę lekką zgryźliwość, ale każdy zdaje sobie sprawę, że nie jest to nic nowego.

Książkę czytało się przyjemnie, autorka pisze lekko i płynnie, nie było większych potknięć. Najbardziej zaciekawił mnie sposób przedstawienia świata, mianowicie składa się on z siedmiu równoległych wymiarów, a w ósmym jest „Kraina zmarłych” (moje nazewnictwo, nie autorki), z którego dusza już nie może wrócić. Pani Zink porusza również kwestię podróży astralnych, ciała astralnego i znajdujących się tam bytów. Ponieważ troszkę się tym interesuję, to mogę stwierdzić, że pod powłoką bajki dla nastoletnich dziewcząt, autorka przekazała część prawdy i bardzo mi się to podobało. Reszta powieści nie ciekawiła mnie tak bardzo, może dlatego, że książek tego typu przeczytałam już naprawdę bardzo dużo i wiele z nich było znacznie lepszych. Jednak dla kogoś, kto ten typ powieści wciąż uważa za świeży, to polecam, gdyż raczej się nie rozczaruje.

Czasami tylko denerwowało mnie, jak Lia wolno kojarzy fakty i odkrywa coś, co ja wiedziałam od pierwszej sekundy jak tylko zaczęła się nad tym zastanawiać. No, ale już kiedyś poruszałam ten problem. Po prostu bohaterowie nie czytają tyle książek co my ;).

„Proroctwo sióstr” to pierwsza część trylogii, ale do czytania następnych tomów mnie nie ciągnie. Niemniej jednak nie odradzam, bo wiele się dzieje, kolejne tajemnice zostają odkryte, a i też nie tylko ojciec rodzeństwa ginie… Polecam osobom, którym podobały się takie książki jak seria Libby Bray, czy „Nieśmiertelny” Gillian Shields.

„Proroctwo sióstr” Michelle Zink, wyd. Telbit 2009, str. 366


---

Cały tydzień mnie tutaj nie było! Czuję się, jakbym nie publikowała miesiąc :D. Wszystko przez to, że czytanie jakoś mi nie szło. Nie wiem, czy obwiniać o to życie, które swoimi wydarzeniami przeszkadzało mi czytać ;), upał, same książki, czy może siebie. Najważniejsze jednak, że zła passa została przerwana. Wczoraj pojechałam do antykwariatu po dwie książki, ale okazało się, że w tym sklepie ich nie mają. Obiecałam zamówić z Internetu, po czym poszłam do znajdującego się w pobliżu Empiku "A tak się rozejrzeć". Jak oczywiście weszłam, to poczułam wręcz przymus, żeby spożytkować posiadane pieniądze ;). Wyszłam z długo oczekiwaną przeze mnie kolejną częścią cyklu o Anicie Blake, którą natychmiast zaczęłam czytać. Nie ma to jak zdobywanie swoich najukochańszych książek. A Wy macie takie serie, których każda nowa część wzbudza zachwyt i totalne szczęście? :)) Ja, oprócz Anity Blake, mam tak jeszcze z powieściami Anne Bishop, i choć wczoraj widziałam najnowszą część, "Przymierze ciemności", to wygrała Anita z różnicą dziesięciu złotych ;).
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...